literatura polska
TAJEMNICE LUIZY BEIN – Renata Kosin
O pisarce Renacie Kosin wspomniałam już kilka razy goszcząc ją tutaj zarówno przy okazji opinii o jej wcześniej przeczytanych książkach, jak również we wpisie z Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach. Dla przypomnienia dodam tylko, że Autorka pochodzi z Podlasia, ale od ponad osiemnastu lat mieszka na Warmii. Jest z wykształcenia humanistką, absolwentką Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Zadebiutowała osiem lat temu zbiorem scenariuszy, napisanych dla młodzieżowej grupy teatralnej, z którą pracowała.
W 2011 roku otrzymała nagrodę w II Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Podróże bez granic”. Jej pasją nie jest tylko pisanie książek, ponieważ inne pasje: plastyczne, rękodzielnicze, kulinarne, ogrodnicze również próbują zawalczyć o odrobinę jej czasu.
Wydawnictwo Nasza Księgarnia rok 2014
stron 520
Tajemnice Luizy Bein to powieść kryminalna z dużą dawką tajemnic, grozy i ciekawostek.
Na starówce pewnego warmińskiego miasteczka podczas prac archeologicznych zostaje odkryte cmentarzysko mnichów, jednak wśród szczątków owych mnichów znajdują się również szczątki kobiety pochowanej z dzieckiem w objęciach i w wianku ze srebrnych róż. Jak się okazuje, jest to Luiza Bein, dziedziczka i filantropka, której grób dotąd pozostawał nieznany. Ale kim jest dziecko z którym została pochowana? Dowody i przekazy rodziny świadczą, że kobieta miała tylko jednego syna, a ten dożył sędziwego wieku. Zagadkę śmierci Luizy Bein postanawia wyjaśnić młoda dziennikarka wciągając w to Alexandra – jednego z członków rodziny Beinów, mieszkającego w Szwajcarii. Co odkryją przy okazji szukania wiadomości o Luizie, tego nie zdradzę, ale warto się o tym przekonać samemu.
Książka pochłonęła mnie i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Uwielbiam takie historie, gdzie teraźniejszość przeplata się z przeszłością. Nie jest ważne, czy ta przeszłość jest tylko wytworem wyobraźni autora, czy miała miejsce naprawdę, mną po prostu zawładnęła.
Autorka w bardzo płynny sposób przechodzi przez wątki dotyczące tajemnicy tytułowej Luizy, ale również w wyjątkowy sposób potrafi zaciekawić czytelnika wątkami kryminalnymi. To nieczęsto spotykane połączenie powieści obyczajowej z kryminalną, bo takie właśnie odniosłam wrażenie. Prywatne śledztwo (tak – śledztwo, bo to nie tylko szukanie dowodów na odczytanie historii i odkrywanie zagadek przeszłości), jakie prowadzi dwoje młodych ludzi to symfonia wrażeń przekazanych przez autorkę.
Przy tej książce nie można się nudzić, jeden wątek przenosi czytelnika w drugi, zapewniając płynność fabuły; momentami odrobinę humorystycznie, a momentami bardzo tajemniczo a chwilami groźnie.
Ciekawe dialogi napisane są tak, że czasami miałam ochotę wtrącić się w rozmowę. To chyba świadczy tylko o tym, jak bardzo zaangażowałam się w fabułę.
Treść książki podzielona jest na niezbyt obszerne rozdziały, co oczywiście w moim przypadku powodowało, że dochodząc do końca jednego rozdziału myślałam: jeszcze jeden rozdział i na dzisiaj koniec. Ale… niestety kończyło się owe czytanie kilka rozdziałów później.
Tak jak tajemniczy jest tytuł książki, tak i tajemnicza jest okładka i przyznam szczerze, że to właśnie okładka przyciągnęła mnie do tej książki. Nie zwracam uwagi na opinie innych czytelników, chociaż – nie ukrywam – czasami sugeruję się ich opiniami, ale tylko czasami. W przypadku tej książki, najpierw zainteresowałam się okładką, a potem dopiero treścią.
Znając już twórczość autorki wiedziałam, że zakup książki nie będzie błędem i… nie zawiodłam się. Ba… powiem nawet, że tak bardzo wciągnęłam się w historię rodziny Bein, że postanowiłam zakupić kolejną powieść autorki (kontynuację losów rodziny Bein) „Kołysanka dla Rosalie”, która już jest w drodze do mnie.
Przyznam szczerze, że początkowo miałam trochę trudności w połapaniu się kto jest kim, bo przodkowie rodziny Bein byli dość zagadkowo przedstawieni. Dopiero jak naszkicowałam sobie (dosłownie – na kartce) drzewo genealogiczne, szybko doszłam do tego o kim mowa w danym wątku czy dialogu.
Polecam tę książkę zarówno miłośnikom powieści obyczajowych, jak i kryminałów. Myślę, że miłośnicy historii i miłośnicy drzew genealogicznych również nie będą zawiedzeni.
Polecam również inne książki autorki, które do tej pory przeczytałam. A skoro sięgam po lektury tej samej pisarki po raz kolejny, to chyba o czymś świadczy.
CARPE DIEM – kolejna książka
PREMIERA 17.12.2015
Stron 277
Moja kolejna książka cieszy już moje i nie tylko moje oczy. Jestem dumna, że mimo drobnych niepowodzeń udało mi się tę książkę skończyć i wydać jeszcze przed świętami. Kilka osób ucieszy być może ona jako prezent pod choinką. Wiem, że nie wszystkim się ta powieść spodoba, pewne osoby czytając ją w wersji dziewiczej nawet odważyły się mi powiedzieć, że temat ich nie zachwycił, ale takie jest prawo czytelnika. Mam nadzieję jednak, że znajdzie ona swoich pozytywnie ją odbierających czytelników i czytelniczki.
Moim zdaniem jest to lektura dla kobiet, ale nie wykluczam, że niejeden pan również ją przeczyta. No cóż, ja puściłam wodze wyobraźni a opinie pozostawiam czytającym.
Do napisania tej powieści zainspirowała mnie podróż do Szkocji; miałam okazję zwiedzić razem z moją siostrą piękne okolice Aberdeen oraz Stonehaven, zrobiły na mnie takie wrażenie, że chciałam aby pozostała po nich jakaś pamiątka.
Oczywiście fabuła książki jest fikcją, ale… kto wie, może kiedyś się zdarzyć.
Kiedy jest czas na spełnianie MARZEŃ? Czy dążenie do tego, aby mieć siebie dla SIEBIE to źle? Co tak naprawdę oznacza słowo SZCZĘŚCIE?
Alina jest kobietą w wieku 50+. Nie może narzekać; ma przystojnego męża, stabilną sytuację finansową, troje dzieci, piękny dom, ogród i… właściwie to wszystko.
Pewnego dnia podejmuje spontaniczną decyzję i wyjeżdża na drugi koniec Polski – do Trójmiasta. Wynajmuje pokój w małym domku nad morzem i stara się cieszyć „chwilami tylko dla siebie”. Czy to właśnie jest to szczęście, o którym marzyła? A może to szczęście jest o wiele dalej, gdzieś w Szkocji dokąd zaprowadzi ją los?
CARPE DIEM to opowieść o marzeniach, o przyjaźni, o miłości, i odwadze. To lektura dla tych, którym wydaje się, że już wszystko w życiu osiągnęli, tylko nie zdają sobie sprawy z tego czyim kosztem.
Zapraszam w podróż, która zaczyna się w Trójmieście a kończy w Szkocji.
Fragmenty fabuły:
(…) Powoli zaczęła przesuwać się do przodu. Kiedy uznała, że woda już jej nie powinna zagrażać, szybko wyciągnęła z worka spodnie i założyła je na mokre nogi. Wylała wodę z adidasów, ale musiała zmoczone buty z powrotem założyć na zmarznięte nogi. Nie przejęła się tym zbytnio, ponieważ już była prawie pewna, że jej plan się powiódł. Szła przed siebie, czując pod stopami raz kamienie, raz piasek, a innym razem trawy. Zmęczenie powodowało, że nie czuła strachu. Skupiła myśli na tym, żeby znaleźć jakieś schronienie, jakieś zadaszenie, ponieważ do mgły i ciemności dołączył drobno siąpiący deszcz. Całkowicie straciła rachubę czasu; uzmysłowiła sobie, że zapomniała o jednym i to dość ważnym szczególe – o zegarku. W pewnym momencie poczuła pod stopami coś jakby schody. Powierzchnia była śliska, prawdopodobnie pokryta mchem, ale najwyraźniej uformowana w schody prowadzące ku górze. Przystanęła na chwilę, wyciągnęła z worka żeglarskiego butelkę Ballantine’s i pociągnęła duży łyk.
– To tylko dla rozgrzewki – powiedziała, tłumacząc sobie tę mało rozważną czynność, jaką wykonała.
Schowała butelkę do worka i ruszyła schodami w górę. Bardziej wyczuła niż zobaczyła, że w pewnym momencie przechodzi pod jakąś bramą. Zmienił się zapach, jaki ją do tej pory otaczał. Marzyła o tym, aby okazało się, że trafiła do jakiegoś gospodarstwa, bo to oznaczałoby, że znajdzie tutaj ludzi, którzy pomogą jej w dalszej drodze do domu. Szła na oślep, co chwilę dotykając zimnych, kamiennych ścian. Niestety, nie wyczuła ani nie zobaczyła żadnego światła, żadnego ruchu, czy nawet najmniejszej obecności człowieka.
W pewnej chwili jej noga zsunęła się z kamiennego schodka i Alina przerażona uzmysłowiła sobie, że traci równowagę. Upadła na ziemię. Jej ciało uderzyło o coś ostrego i zimnego, a następnie poturlało w dół, a każde kolejne uderzenie eksplodowało kolejną dawką bólu. Wreszcie zatrzymała się. Nie była pewna czy żyje, czy też stoczyła się w czeluść piekła. Jednak ból pulsujący w głowie zdecydowanie uświadomił jej, że nadal może siebie zaliczyć do osób żyjących. (…)
(…) W ciągu nocy budziła się, kilkakrotnie słysząc popiskiwania zwierzęcia, ale prawie natychmiast ponownie zapadała w sen. Rano obudziła się obolała, ale dziwnie spokojna. Niestety, nasilające się ssanie w żołądku było tak trudne do zniesienia, że znów poczuła do zwierzęcia wściekłość za wyjedzone kanapki. Otworzyła oczy i rozejrzała się po ponurym, kamiennym pomieszczeniu. Zwierzaka nie było. Najpierw pomyślała, że to dobrze, ale po chwili poczuła dziwny żal. W końcu poprzedniego dnia zachował się jak prawdziwy obrońca.
Powoli próbowała się podnieść. Ból w kostce i przedramieniu pulsował, ale odniosła wrażenie, że odrobinę zelżał. Zapakowała koc do worka i chwytając się wystających ze ścian kamieni, wolno stanęła na nogach. Kilka pierwszych kroków było niestety tak niezdarnych, że w pierwszej chwili pomyślała, że się przewróci.
Z niemałym wysiłkiem dotarła do schodów i poczuła na twarzy ciepłe promienie słońca, uśmiechnęła się. Ciągnąc worek po ziemi, wyszła na zewnątrz i stanęła jak wryta. Przed sobą miała ruiny wielkiej budowli, prawdopodobnie jakiegoś wyjątkowo starego zamczyska. Zielona, soczysta trawa wokół kamiennych murów wyglądała niczym dywan. Powoli obeszła budowlę dookoła, zaglądając do różnych pomieszczeń, a właściwie do tego, co po nich pozostało, bo większość pozbawiona była zadaszenia. W nagich kamiennych ścianach gdzieniegdzie widniały puste otwory okienne i wejściowe. Szybko policzyła, że na placu kiedyś musiało stać około siedmiu budynków. Weszła pomiędzy ruiny, w których zauważyła wąskie, ukośnie wznoszące się schody i postanowiła wspiąć się po nich. Nie pomyślała, że może narazić się na kolejny upadek. Bardzo chciała zobaczyć okolicę, którą w całej okazałości przypuszczalnie mogła dostrzec tylko z góry.
Zamek został postawiony na typowo wulkanicznej, bardzo stromej skale. Z trzech stron otaczała go woda. Ściana jednego z budynków była dosłownie złączona ze skałą, od której poniżej groźnie odbijały się morskie fale, przez co zamczysko wyglądało tak, jakby wyrosło z morskiego dna. (…)
(…) Zbudziło ją uczucie chłodu. Nie otwierając oczu, szczelniej owinęła się w koc i próbowała zasnąć ponownie. Diabeł leżał wtulony w jej brzuch, zwinięty w kłębek. Czuła jego ciepło. Jednak pies zachowywał się dziwnie. Nie była pewna, czy nadal śpi i coś śni, ponieważ często jego sny były bardzo spektakularne, czy już się obudził i wyczuł jakieś zagrożenie. Skulony i przytulony do niej jeżył sierść, cichutko powarkując. Alina pogłaskała go i mocniej przytuliła do siebie. Leżała odwrócona w stronę drzewa, więc nie widziała tego, co znajdowało się za jej plecami. Diabeł wprawdzie też nie widział, ale najwyraźniej czuł. Odwróciła się, i w tym momencie poczuła na twarzy ciepło, wręcz gorące powietrze, któremu towarzyszył dziwny dźwięk. Pies szczeknął, więc szybko otworzyła oczy. W jednym momencie poczuła jak jej ciało sztywnieje, a dreszcz strachu wywołuje na nim gęsią skórkę. Około dwudziestu centymetrów od siebie zobaczyła coś wielkiego i kudłatego, bez oczu, za to z ogromnymi rogami. W następnej sekundzie coś równie kudłatego, ale dużo mniejszego, przejechało jęzorem po jej twarzy, wydając przy tym wyjątkowo trudny do zidentyfikowania odgłos. Diabeł nie ruszał się, ale coraz głośniej powarkiwał. Wyraźnie czuła jego strach. Kudłatych stworzeń było kilka, wyglądały groźnie.
– Ogrodzenie! – zawołała Alina, przytomniejąc. – Przecież mogłam się domyślić, że jeżeli jest ogrodzenie, to muszą być i zwierzęta, ale… Co to, kurna, jest? Krowy? Mamuty? Czy tutaj nie ma normalnych zwierząt? Najpierw ty – zwróciła się w stronę Diabła i pogłaskała go uspokajająco. – Nie wiadomo, czy pies, czy jakieś inne zwierzę… A teraz te włochate olbrzymy…
Usiadła i zrzuciwszy z siebie koc, zaczęła przyglądać się dziwacznym stworzeniom, które, kręcąc swoimi wielkimi łbami od czasu do czasu przysuwały nosy w jej stronę i obwąchiwały ją. Z każdym krokiem wielkiej, kudłatej postaci, Diabeł zaczynał groźniej warczeć. Najwyraźniej uznał, że jego pani nie obroni go przed napastnikami i będzie musiał sam stoczyć z nimi walkę. W końcu jak oparzony, odważnie wyskoczył spod koca i zaczął obszczekiwać zwierzęta. Kudłacze najwyraźniej nic sobie nie robiąc z małego, czarnego intruza, otoczyły go i wypuszczając z nozdrzy od czasu do czasu kłęby pary, obwąchiwały go z wszystkich stron. Widok ten był nie tyle przerażający, ile komiczny.
W pewnym momencie Alina zaczęła się głośno śmiać. Słysząc to, Diabeł poczuł się pewniejszy i zaczął doskakiwać do nóg zwierząt, ale kopnięty przez jedno z nich poturlał się w stronę ogrodzenia. Tymczasem jeden z młodych włochaczy uznał ten gest za znak do zabawy, i coraz śmielej zaczął poszturchiwać biednego psa i skakać wokół niego jak piłka. Inne nie spuszczały z niego swoich oczu… jeżeli w ogóle je miały, w końcu zza zasłony długiej, gęstej sierści nie było ich widać. Już nie wyglądały groźnie, ale do pluszowych zabawek w dalszym ciągu było im daleko. (…)
(…) Gdy droga przez las się skończyła, oczom Aliny ukazał się bajeczny, górzysty krajobraz, przeplatany pięknymi, zielonymi dolinami, na których pasły się stada bieluteńkich owiec. Z jednej strony rozciągały się góry i pastwiska, a z drugiej ogromne pola wrzosów, które nie kwitły wprawdzie o tej porze roku, ale ich widok i tak zapierał dech w piersi. Ów krajobraz rekompensował jej ogromną potrzebę spotkania człowieka. Wiedziała już, że skoro są zwierzęta domowe, to musi też być jakaś zagroda, w której mieszkają właściciele tych zwierząt. Jednak szli już bardzo długo, droga nie wyglądała na nieuczęszczaną, a jednak ludzi na niej dotąd nie spotkali. Ale póki miała przy sobie Diabła nie czuła się samotna.
Odkąd opuścili pastwisko szkockich krów musieli przejść dobry kawał drogi, ponieważ obojgu dokuczało już wyjątkowe zmęczenie. Diabeł odwracał się, co chwilę spoglądając na swoją panią z nadzieją, że wkrótce pozwoli mu na odpoczynek i krótką chwilę drzemki. Jego nieme prośby wkrótce zostały spełnione. Alina, czując silny, pulsujący ból w kostce, postanowiła usiąść i posilić się jabłkami, jakie jeszcze pozostały w worku. Rozłożyła koc na poboczu drogi i usiadła na nim z ogromną przyjemnością. Wyciągnęła butelkę wody i upiła kilka porządnych łyków. Już miała na powrót ją schować, kiedy zobaczyła duże, czarne ślepia Diabła, z nadzieją wpatrujące się w jej twarz. Wielki jęzor wyraźnie dopominał się o odrobinę płynu. Nie zastanawiając się długo, ściągnęła z nogi jeden adidas i nalała do niego wody, przechylając go tak, aby zwierzęciu jak najwygodniej było pić. Diabeł z wdzięcznością przyjął poczęstunek i nie zwracając uwagi na przedziwny zapach wydobywający się z nietypowej miski, wypił wszystko do ostatniej kropli.
– Przykro mi, więcej nie dostaniesz, to nasza ostatnia butelka -powiedziała, ustawiając but w stronę słońca, aby jak najszybciej można go było z powrotem założyć. – Głupia jestem, wiem – kontynuowała swój monolog. – Mogłam napełnić puste butelki wodą ze strumienia, przynajmniej dla ciebie, ale cóż… podobno kobiety mają małe móżdżki. – Wzruszyła ramionami i wyciągnęła z worka duże jabłko. Ugryzła spory kęs, ale zanim zdążyła go połknąć usłyszała ciche skomlenie. – No tak, jedzenia też dla ciebie nie mam… Chyba, że… jadasz owoce? – zapytała, po czym przełamała jabłko na pół i jedną połówkę podsunęła psu. Diabeł ostrożnie obwąchał darowane mu pożywienie, a widząc, jak jego pani z apetytem konsumuje to samo, szybko zabrał się do jedzenia. Nie smakowało wprawdzie tak dobrze, jak to, co znalazł w jej worku pierwszej nocy, ale nie było też takie złe. Kolejne jabłko również zjedli na spółkę.
Po posiłku Alina postanowiła się zdrzemnąć, za co Diabeł był jej wyjątkowo wdzięczny. Położył się obok, wtulając głowę w jej brzuch, i prawie natychmiast zasnął. Zmęczenie długą drogą oraz cisza panująca wokół, przerywana jedynie cichym brzęczeniem owadów, podziałały na Alinę jak środek nasenny.
Obudził ją dźwięk przypominający warkot samochodu. Zerwała się na nogi, ale zanim zdążyła zareagować, przejeżdżające obok nich auto znikało już za zakrętem. (…)
(…) Zabrał z tylnego siedzenia koc i wcisnął go do worka, a następnie wskazał swojej pasażerce niską furtkę prowadzącą na tyły domu. Alina szła za nim, czując jak nogi się pod nią uginają, ze zmęczenia, ale też z uczucia onieśmielenia, jakie znienacka ją ogarnęło. W drzwiach domu stała niska, starsza pani i, nie ukrywając ciekawości, patrzyła to na kobietę, to na kroczącego przy jej nodze wyjątkowo brzydkiego psa. Gaven powiedział coś do staruszki, cmoknął ją w policzek, a następnie odwrócił się do Aliny i uśmiechnął, najwyraźniej zadowolony z wykonanej misji.
– See you. Milo mi you poznoś. – Podał dłoń na pożegnanie i wybiegł. Chwilę później dał się słyszeć warkot odjeżdżającego samochodu.
– Witam w moim domu – odezwała się po polsku, z wyraźnie obcym akcentem, starsza pani. Spontanicznie objęła Alinę i podprowadziła do drzwi. – Chodźcie do środka.
Zdrojewska spojrzała na Diabła, który wyraźnie nie miał ochoty przekraczać progu nieznanego miejsca i nie czekając na reakcję swojej pani, położył się na wycieraczce przed wejściem.
– Jak nie chce, niech zostanie. Nie martw się o niego, furtka jest zamknięta, więc nigdzie nie odejdzie. – Starsza pani z czułością popatrzyła na do swojego gościa.
Alina złapała worek i posłusznie weszła za gospodynią do jej domku.
– Przepraszam, nie przedstawiłam się – bąknęła zakłopotana, gdy znalazły się w kuchni. Wyciągnęła do starszej pani rękę. – Jestem Alina, a tamten – mówiąc to, wskazała głową na ukradkiem zerkającego w ich stronę psa – to Diabeł.
– Diabeł? – Kobieta uniosła brwi. – Kto go tak nazwał?
– Ja. – Właścicielka psa roześmiała się. – Przypomina mi diabła tasmańskiego.
– Emily, a właściwie to Emilia, ale wszyscy tutaj mówią do mnie Emily – kobieta przedstawiła się i uścisnęła dłoń swojego niespodziewanego gościa. – Pewnie głodna jesteś po takiej wędrówce?
Alina z wdzięcznością popatrzyła na gospodynię.
– Skąd pani wie, że przeszłam długą drogę?
– Po pierwsze nie „pani”, tylko Emily, po drugie Gaven mi powiedział, że jak go zatrzymałaś, to w pierwszej chwili myślał, że widzi ducha. W tej okolicy, w obrębie kilkunastu kilometrów, nie ma żadnych domostw. (…)
(…) Niewielkich rozmiarów ogródek był dobrze utrzymany, chociaż większość kwiatów posadzona została dość chaotycznie. Dawało to jednak poczucie specyficznego piękna. Od drzwi wejściowych do miejsca, w którym stał mały, żeliwny stolik i cztery krzesła wykonane z tego samego materiału, prowadziła wąska, kamienna ścieżka.
Po krótkim spacerze Alina weszła do domu i zaparzyła sobie kawę. Następnie przeszła do saloniku i wyjęła z witryny książkę Fleszarowej-Muskat. Zadowolona, z kawą i książką, wróciła do ogrodu. Wygodnie usadowiła się przy stoliku, ale o czytaniu chwilowo musiała zapomnieć. Na jej widok Diabeł natychmiast zaczął domagać się pieszczot, a duże szarobure kocisko, nie przejmując się tym, że jest dla niego obcą osobą, odważnie wskoczyło na jej kolana, próbując zawalczyć o jej względy. Nie pozostało jej nic innego, jak jedną ręką drapać Diabła, drugą głaskać kota. Pies jednak nie potrafił długo wysiedzieć w jednym miejscu i chwilę później już gonił po ogrodzie motyle. Kot natomiast, korzystając z wygodnego legowiska, zwinął się w kłębek i najwyraźniej postanowił uciąć sobie drzemkę na kolanach Aliny. (…)
(…) Przeszli obok budynku, z którego dochodził zapach smażonych ryb, skierowali się w stronę kamiennego domku, przed którym na drewnianej ławce siedział starszy mężczyzna z fajką. Pykał powoli, przyglądając się mijającym go ludziom, i tylko po ruchu ręki trzymającej fajkę i unoszącym się dymie, można było poznać, że to żywy człowiek, a nie manekin starego rybaka. Po drugiej stronie dość wąskiej ulicy znajdowała się przystań i kołyszące się na wodzie różnej wielkości jachty. Na ich widok Alina zatrzymała się i mocniej ścisnęła dłoń Gregora.
– Czy coś się stało? – Mężczyzna popatrzył zaniepokojony, szukając wokół tego, co mogło być przyczyną zdenerwowania jego towarzyszki.
– Nie, nic takiego. – Alina oddychała szybko, próbując wypatrzeć wśród zacumowanych jachtów ten, którego z pewnością nie chciała już więcej zobaczyć. Jachty w porcie były różnej wielkości, ale tak dużego, jaki był w posiadaniu Zbyszka, z pewnością wśród nich nie było. (…)
Patronat medialny nad książką objęły:
Na tych portalach zostaną zorganizowane konkursy, w których wygraną oczywiście będzie CARPE DIEM. Jeżeli ktoś ma ochotę to…
Być może po Nowym Roku również zorganizuję na blogu jakiś konkurs.
Mam nadzieję, że fabuła książki Was zainteresuje, zatem… ZAPRASZAM DO LEKTURY
SERENADA czyli moje życie niecodziennie – Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Małgorzata Gutowska-Adamczyk już nie pierwszy raz gości na moim blogu. Wprawdzie nie przeczytałam (jeszcze) jej słynnej „Cukierni pod amorem”, ale za to inne jej książki dosłownie „pochłonęłam”. Tak tylko dla przypomnienia wspomnę, że jest pisarką, historykiem teatru, scenarzystką filmową i dziennikarką. Przez krótki okres była nauczycielką języka polskiego i łaciny w LO. Jest także absolwentką Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej.
Wydawnictwo Nasza Księgarnia rok rok 2012
stron 359
Seria Babie lato
Serenada czyli moje życie niecodzienne to współczesna komedia romantyczna.
Katarzyna Zalewska jest niespełnioną aktorką grającą w Teatrze Lalek w Białymstoku. W pociągu, w drodze na wesele koleżanki poznaje Adama, młodego mężczyznę, który namawia ją na wzięcie udziału w castingu do roli w bardzo popularnym serialu telewizyjnym. Kasia nie ma pojęcia, że ma przez jakiś czas zastąpić, a właściwie zdublować sławną aktorkę. Warszawski światek aktorski jest inny niż ten, w którym Kasia żyła do tej pory. Czy trudne do zaakceptowania zmiany w życiu młodej aktorki zmienią ją, czy nauczy się ona życia w bezwzględnym otoczeniu biznesu filmowego? Czy znajdzie kogoś, kto zawładnie jej sercem? Czy zrobi w Warszawie karierę, czy raczej wróci do swojego Białegostoku upokorzona? Oczywiście, że tego nie zdradzę, chciałabym aby każdy czytelnik/czytelniczka sami odnaleźli odpowiedzi na te pytania.
Pełna humoru i zaskakujących zwrotów akcji książka zadowoli z pewnością niejedną czytelniczkę. Napisana w bardzo przystępnym języku z dużą ilością ciekawych dialogów od początku wciąga jak wir. Lubię tego rodzaju powieści, ponieważ można przy nich bardzo się zrelaksować.
Lektura ta jest ciepłą i optymistyczną opowieścią, (trochę jak bajka dla dorosłych) przedstawiającą młodą kobietę z całym bagażem emocji. Z jednej strony zagubiona w obcym świecie uczy się jak bezboleśnie uporać się z trudną rzeczywistością, a z drugiej mimo wielu potknięć nie poddaje się. Nauka twardego życia i walki o swoje szczęście jest jednocześnie jej zwycięstwem.
Ta powieść, to pełna wdzięku komedia romantyczna, w której humor i emocje mieszają się w równych proporcjach. A główna bohaterka nie pozwala czytelnikowi oderwać się od fabuły pakując się często w zabawne tarapaty. To opowieść o miłości, przyjaźni damsko-męskej, sile i odwadze jaką musi znaleźć w sobie osoba z prowincji decydująca się na życie w Warszawie.
Myślę, że wystarczy spojrzeć na okładkę i czytelniczka (przepraszam panów, ale myślę, że większość odbiorczyń tej książki to panie) wie, że za tą okładką z pewnością nie kryje się mroczny thriller. Mnie w każdym bądź razie takie okładki przyciągają, zwłaszcza wtedy, gdy dopada mnie jesienna chandra.
Ta książka wzrusza, bawi, zaskakuje czyli dla każdego coś miłego. Polecam ją zwłaszcza żeńskiej grupie czytelniczej. Jeżeli ktoś ma ochotę na chwilowe oderwanie się od własnego życia, to ta książka jest na to idealnym sposobem.
Polecam również inne książki autorki, które do tej pory przeczytałam i chociaż większość czytelniczek zna nazwisko tej pisarki, dzięki słynnej sadze „Cukiernia pod amorem”, (której ja niestety nie przeczytałam, ale pewnie to nadrobię), to warto sięgnąć po pozostałe jej książki.
Polecam również inne powieści z serii Babie lato, które do tej pory udało mi się przeczytać:
ŻYCIORYS PRL-em MALOWANY – Lucyna Kleinert
Lucyna Kleinert urodziła się w 1947 roku w Bochni. Do 22 roku życia mieszkała w Krakowie a następnie wyjechała z mężem na Śląsk, do Chorzowa. Kocha zarówno Kraków jak i Chorzów, ale do jej wielkich miłości doszła również Ascoli Piceno, miasto we Włoszech zwane „miastem 100 wież”. Opowiada o nim na swoim internetowym blogu luciabloxitalia.blox.pl „Poza granicami Polski i nie tylko”.
Wydawnictwo Communications4you Sp.z o.o rok 2014
stron 275
Życiorys PRL-em malowany to zbiór wspomnień z dzieciństwa autorki, często w ironiczny sposób ukazujący lata tak zwane pe-er-e-low-skie.
Na ponad dwustu stronach autorka ukazała nie tylko swoje dzieciństwo i lata wczesnej młodości, ale przedstawiła również swoją rodzinę do kilku pokoleń wstecz. Wśród wielu anegdot, wspomnień i opowieści rodzinnych możemy znaleźć życie zwykłej dziewczynki/dziewczyny/kobiety, która żyjąc w latach 60… 70… nie tyle zmagała się z codziennością co przeżywała ją na swój sposób wyjątkowo radośnie i optymistycznie. Wplecione w treść absurdy tamtego ustroju i tamtej Polski (Ludowej) czasami śmieszą, a czasami wywołują pewną nostalgię, zwłaszcza wśród osób takich jak ja, która pamięta te lata równie dobrze jak autorka.
Ta książka to taki specyficzny pamiętnik, zbiór chwil zapamiętanych często z wyjątkową dokładnością, a czasami przysłoniętych zasłoną czasu. Mózg człowieka to taki dysk wewnętrzny, w których zapisują się pewne wydarzenia. Czasami bezmyślnie lub celowo naciskamy klawisz „delete” i kasujemy z niego to, co naszym zdaniem nie zasługuje na zapisanie w tej pamięci. Jak często zastawiamy się nad tym, co zrobilibyśmy w danym momencie gdybyśmy mieli ten rozum i to doświadczenie życiowe jakie mamy w chwili obecnej a dysponowalibyśmy nim wtedy, kilkanaście, kilkadziesiąt lat wstecz. Jaką wartość mają dla nas wspomnienia, do których wracamy?
Lektura ta dla wielu czytelników w moim wieku (i zbliżonym) jest pewnego rodzaju powrotem do lat młodości i przypomnieniem sobie tego, co zostało nie tyle wymazane lub przyćmione z pamięci, ale co zasłoniła teraźniejszość.
Myślę, że napisanie tej książki to bardzo dobry pomysł, bo w każdym z nas gdzieś tam, ukryta jest nostalgia i tęsknota za tym co było, zwłaszcza jeżeli było piękne i warte wspomnień.
Niestety ta pięknie wydana książka, tu mam na myśli cudowną okładkę, nie została przez wydawnictwo potraktowana poważnie. Gdzieś w sieci znalazłam informację, że autorka wydała ją jako self-publishing. Jeżeli tak było, to muszę przyznać, że nie dziwię się krytykom (hejterom) opluwającym ten rodzaj wydawania, ponieważ w treści znajduje się tyle błędów, że czasami aż trudno mi się czytało. Nagminnie pomijane „ł”, „ą”, „ę”, „ś” z niedopatrzenia pisane jako „l”, „a”, „e”, „s”, w niektórych wyrazach mające zupełnie inne znaczenie słowa. Do tego interpunkcja (a właściwe jej brak), z którą ja – osoba mająca z nią poważny problem – zauważałam, to już musiała być na bardzo niskim poziome, ponieważ ja z reguły nie zwracam zbytniej uwagi na kropki i przecinki, a tu mnie wręcz w niektórych miejscach raziło. Najgorszy jednak jest skład tekstu i jeżeli robił to ktoś z wydawnictwa, to ja z tym wydawnictwem nie chcę mieć nic do czynienia. Dziwię się autorce, że zaakceptowała taki wygląd środka mając podgląd na to jak powinna wyglądać DOBRZE wydana książka, ponieważ rok wcześniej ukazała się jej inna „Dziennik badante, czyli Italia pod podszewką”, a różnice widoczne są gołym okiem.
No cóż, mam nadzieję, że Wydanie I tej książki (to, które mam ja) znacznie się różni od kolejnych wydań, bo to z pewnością nie przyniesie chwały self-publishingowi. W przypadku tej pozycji widać jak wiele zależy od dobrego redaktora i od osoby mającej chociaż blade pojęcie o składzie druku. Chociażby fakt wyjustowania tekstu, (którego w tej książce brak) jest dla każdej treści bardzo ważny, i chociażby fabuła książki, czy też tak jak w tym przypadku spisane wspomnienia były zachwycające, to wiele tracą na złym przygotowaniu środka.
I chociaż czytało mi się książkę w miarę dobrze, co umożliwiała wyjątkowo duża czcionka, która dla osób czytających w okularach ma spore znaczenie, to te niedociągnięcia, a może zaniedbania ze strony wydawnictwa sprawiały spory dyskomfort czytelniczy.
Jeżeli jednak ktoś nie zwraca na takie rzeczy uwagi, to polecam tę książkę, zwłaszcza osobom, którym okres PRL-u jest znany z własnego doświadczenia życiowego.
Jestem w posiadaniu innej książki autorki, wspomnianej wcześniej: „Dziennik badante, czyli Italia pod podszewką”, mam nadzieję, że po przeczytaniu nie będę jej tak krytycznie określała.
NALEWKA ZAPOMNIENIA… – Kasia Bulicz Kasprzak
Kasia Bulicz Kasprzak zadebiutowała jako pisarka w roku 2012 książką „Nie licząc kota”, którą wygrała konkurs literacki wydawnictwa Nasza Księgarnia. Twierdzi, że jest typem zadaniowca. Lubi podejmować różnorodne wyzwania, poznawać swoje możliwości, sprawdzać się. Zarówno ze zwycięstw, jak i z klęsk wyciąga wnioski i cieszy się nimi, świadoma, że dowiedziała się o sobie czegoś nowego. Oprócz miłości do książek, zarówno tych pisanych jak i czytanych ma jeszcze miłość do biegania. Może się zatem pochwalić nie tylko tym, że pisze książki, ale również tym, że bierze udział w licznych maratonach.
Wydawnictwo Nasza Księgarnia rok 2013
stron 281
Seria Babie Lato
Nalewka zapomnienia, czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek to współczesna powieść obyczajowa.
Agnieszka, a właściwie Jaga (tak woli aby ją nazywano) ma dobrą pracę w korporacji. Po rozwodzie prowadzi samotne życie i uważa, że tak jest jej dobrze, że jest szczęśliwa. Praca daje jej nie tylko pieniądze, których oczywiście nie brakuje. Pewnego dnia jednak świat Jagi zawala się i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Słyszy bowiem diagnozę, że jest terminalnie chora i ma przed sobą około trzech miesięcy życia. Zamiast walczyć o swoje zdrowie, powtórzyć badania, czy zrobić coś, co pozwoliłoby jej mieć nadzieję, ona poddaje się. Zwalnia się z pracy i zaszywa na wsi w starym domu po swojej babci, odnajdując tam nie tyle spokój, co dziwne sytuacje; słyszy bowiem i rozumie mowę zwierząt. Nawiązuje dziwną znajomość ze starą sąsiadką uchodzącą za wiejską szeptuchę, oraz młodym weterynarzem, który… (no wiadomo, że więcej nie zdradzę).
Treść książki początkowo mnie zaskoczyła; kiedy zaczęłam czytać o tym, że główna bohaterka rozmawia (dosłownie) z psem, kotem a nawet z myszką, która zadomowiła się w chacie, pomyślałam sobie: „hola, to książka dla dzieci czy dorosłych?”. Ponieważ jednak fabuła mnie zaciekawiła, postanowiłam brnąć dalej i… w pewnym momencie zauważyłam, że świetnie się bawię. Ktoś może zauważyć, że jak można się bawić, kiedy poruszony jest temat nowotworu, kobiety umierającej, temat zbliżającej się śmierci. Otóż zapewniam, że można, ponieważ autorka nie skupiła fabuły jedynie na tym trudnym temacie, ona wplotła jedynie ten temat w psychologiczne studium kobiety, która dzięki fatalnej diagnozie lekarskiej (a może mylnie postawionej) odkrywa siebie i otaczający ją świat tak jakby na nowo.
W tej książce cały czas przeplatają się wątki dramatyczne z wątkami humorystycznymi, co oczywiście wpływało na mnie tak, że na przemian wzruszałam się do łez i śmiałam.
Ciekawie przedstawione osobowości zarówno ludzi jak i zwierząt (OK, może zwierzęta nie mają osobowości) spowodowały, że fabuła stała się barwniejsza i bardziej interesująca. Sam wątek mowy zwierząt i rozmów prowadzonych przez nie z mieszkanką chaty, mimo szeroko widzianej fantazji w potocznym życiu, ubarwił książkę do tego stopnia, że w pewnej chwili przestałam się zastanawiać nad prawidłowością tych sytuacji. I chociaż Jaga – główna bohaterka od początku jakoś nie wzbudziła mojej szczególnej sympatii, to z każdą kolejną stroną jej chyba przybywało.
Muszę przyznać, że autorka ma bardzo lekkie pióro (wiem od samej autorki, że tę książkę napisała ręcznie, bez pomocy komputerowej klawiatury, a to się chyba baaardzo chwali), książkę czyta się szybko (mnie to zajęło kilka godzin w sobotę i kilka godzin w niedzielę) i jak już się zacznie ją czytać, to trudno się od niej oderwać.
Kiedy pierwszy raz spojrzałam na okładkę, pomyślałam sobie: „o, to bez wątpienia jest ciepła, babska opowieść” i nie myliłam się. Autorka umieściła w niej sporo emocji, zwłaszcza takich ciepłych, pozytywnych. I mimo tego, że główna bohaterka sporo płakała i mimo ciągłej świadomości, że przecież czytam o kobiecie, która umiera, nie mogłam pozbyć się tej nadziei, że przecież historia Jagi nie może skończyć się źle.
Ale, żeby nie było tylko OCH, muszę przyznać, że jednak coś mnie w tej książce irytowało, mianowicie zaczęła irytować mnie… herbata. Jak dla mnie to oni wszyscy (z główną bohaterką na czele) pili zbyt dużo tej herbaty. Może dlatego na mnie to tak działało, że ja nie przepadam za herbatą i pijam ją bardzo sporadycznie, wręcz od święta. Ale pomyślałam sobie, że autorka zapewne wręcz przeciwnie do mnie – lubi herbatę.
Co by jednak nie powiedzieć, a jest to pierwsza książka tej autorki, którą przeczytałam, zachęciła mnie ona do kolejnych jej powieści i z pewnością również przeczytam pozostałe.
Polecam tę książkę bo to lektura lekka, łatwa i przyjemna. Ciekawe dialogi, ciekawi bohaterowie, ciekawy pomysł na fabułę. Czy muszę dodawać coś więcej?
Pochwalę się, że wygrałam tę książkę w konkursie KZK (o którym możecie przeczytać TU) w… 2013 roku (no dobra, tu już nie ma się co chwalić) i… postawiłam na półce i… zapomniałam o niej. Dopiero kilka dni temu ponownie wpadła mi w ręce, wtedy zaczęłam się zastanawiać jak to się stało, że zapomniałam ją przeczytać?
Tutaj autorka opowiada o sobie i o swoim pisaniu.
Książka została wydana w serii Babie lato tak jak inna lektura wcześniej przeze mnie przeczytana, którą również polecam i obiecuję sobie, że przeczytam wszystkie książki z tej serii bo… lubię taki rodzaj opowieści.
Seria Babie lato: