Monthly Archives: czerwiec 2012
Płacz wilka – fragment
Śnieg prószył tak jak przystało na połowę lutego. Hanka wchodząc do budynku dokładnie otrzepała czapkę i płaszcz z białego puchu, aby pani Janina, u której od października wynajmowała pokój, nie marudziła na jej widok. Pani Janina to miła, starsza pani, ale czasami ma takie nastroje, że lepiej jej schodzić z drogi. Hanka zdążyła się już przyzwyczaić do humorków swojej gospodyni. Lubiła ją, bo kobieta często zachowywała się wobec niej jak matka.
Na klatce schodowej pachniało smażonym olejem.
– Racuchy – pomyślała i oblizała się na myśl o specjalności pani Janiny.
W brzuchu wyraźnie zaczął się taniec głodu. Wbiegła po schodach na drugie piętro i otworzyła drzwi.
– Dzień dobry pani Janino! – Krzyknęła i pospiesznie zaczęła zdejmować z siebie mokry płaszcz.
– Dzień dobry Haneczko! – Z kuchni odpowiedział melodyjny głos gospodyni. – Chodź szybko, póki ciepłe.
Dwa razy nie trzeba było powtarzać zaproszenia, Hanka pobiegła do łazienki, aby umyć ręce i szybko usiadła przy kuchennym stole wpatrując się w górę racuchów. Sięgnęła do talerza i wybrała pierwszy z brzegu.
– Mmm, co za pychota – powiedziała delektując się smakiem. – Dla pani racuchów mogłabym zrezygnować z miłości swojego życia.
– Najpierw znajdź tą miłość, a potem rzucaj deklaracje – roześmiała się pani Janina.
– Znajdę, znajdę tylko teraz nie mam na to czasu – odpowiedziała sięgając po kolejnego racucha.
– Tam na szafce leży list polecony, podpisałam za ciebie, chyba nie masz nic przeciwko? – Janina odwróciła się spoglądając na lokatorkę z zakłopotaniem.
– Pewnie, że nie mam – Hanka uśmiechnęła się. – Jak sobie pomyśle, że miałabym wieczorem po zajęciach jeszcze jechać taki kawał drogi na pocztę to brr…
– No właśnie, też tak sobie pomyślałam – kobieta z wyraźną ulgą wróciła do smażenia.
Hania podeszła do starej komody w pokoju swojej gospodyni i wzięła do ręki zaadresowaną do niej kopertę.
– Kancelaria notarialna? – Powiedziała spoglądając w stronę kuchni. – Olsztyn? Jezu, a to co znowu? – Szybko rozerwała kopertę i zaczęła wzrokiem śledzić pismo.
– Haneczko, czy coś złego się stało?
– Tego jeszcze nie wiem – odkrzyknęła i spojrzała w stronę kuchni. – Mam się zgłosić do biura jakiegoś pana… na odczytanie testamentu.
– Testamentu? – Pani Janina stanęła w progu, wycierając ręce w zielony fartuch. – Dostałaś spadek?
– Nie wiem. Nic z tego nie rozumiem – spojrzała na swoją gospodynię i uśmiechnęła się. – Zadzwonię do mamy, może ona mi to wyjaśni. A jak nie to… tu jest numer telefonu do kancelarii.
Pani Janina podeszła do dziewczyny i zerknęła przez ramie na pismo.
– Kiedy masz się tam zgłosić?
– Dwudziestego marca – odpowiedziała i jeszcze raz zerknęła na treść listu. – Na godzinę dziesiątą. Boże taki kawał drogi. Jak ja tam dojadę?
– Nie martw się, to jeszcze ponad miesiąc czasu, coś wymyślisz – pani Janina objęła ją jak małą, zagubioną dziewczynkę i pogłaskała po dłoni. – Chodź jeszcze na racuchy póki są ciepłe.
Wyjęła pismo z rąk dziewczyny i pociągnęła ją w stronę kuchni. Usiadły razem przy stole i w milczeniu kontynuowały jedzenie.
– Może to pomyłka? – Hania powiedziała to ni to do siebie, ni to do gospodyni. – Kiedyś czytałam taką książkę o dziewczynie, która odziedziczyła po swoim ojcu, o którym nie miała pojęcia, jedną trzecią fortuny i musiała walczyć ze swoim przybranym rodzeństwem…
– Czy ty się zbytnio nie zagalopowałaś Haneczko? – Pani Janina roześmiała się.
Dziewczyna zrobiła niewinną minę i łobuzersko spojrzała na kobietę.
– Ojej, przecież mówię tylko o książce.
ROZDZIAŁ 1. DOM WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA
Pociąg zbliżał się do stacji. Hanka zerknęła na zegarek i z zadowoleniem stwierdziła, że jej podróż dobiega końca. Jeszcze tylko dwie godziny autobusem i będzie na miejscu. Nieprzespana noc powoli dawała się we znaki, ale ciekawość powodowała, że adrenalina stawiała jej organizm w stan gotowości, podwyższając ciśnienie, i przyspieszając akcję serca. Nie mogła się już doczekać, kiedy go zobaczy. Wyobrażała sobie wszystko jadąc do notariusza, ale nie to, że…
– Zbliżamy się do stacji Olsztyn, osoby wysiadające prosimy o sprawdzenie czy nie pozostawili w pociągu bagażu – z megafonu zabrzmiał sympatyczny głos kobiety. – Dziękujemy za wspólnie spędzoną podróż.
Hanka zdjęła z górnej półki swój plecak i wyszła na korytarz.
– Do widzenia państwu – w drzwiach przedziału odwróciła się i uśmiechnęła do swoich współtowarzyszy podróży.
Wysiadła z pociągu i rozejrzała się dookoła.
– Mama mówiła, że dworzec autobusowy jest zaraz obok dworca kolejowego – pomyślała i jeszcze raz popatrzyła przed siebie. – O jest, super!
Podeszła do kasy i kupiła bilet na swój autobus, sprawdzając godzinę odjazdu. Połączenie okazało się idealne. Pociąg przyjechał punktualnie. Do odjazdu autobusu miała jeszcze około trzydziestu minut, więc usiadła na ławce i z ciekawością zaczęła przyglądać się przechodzącym obok niej podróżnym. Wyjęła z saszetki kartkę, na której zapisany został adres i po raz kolejny przeczytała nazwę ulicy i numer domu. Kiedy autobus podjechał czuła w sobie takie podniecenie, że najchętniej skakałaby z radości. Usiadła przy oknie i z zainteresowaniem zaczęła spoglądać na zatłoczone ulice miasta, o którym do tej pory nie wiedziała prawie nic. Wyciągnęła z plecaka książkę, ale prawie natychmiast schowała ją z powrotem. Nie potrafiła się skupić na czytaniu. Nie dzisiaj.
Autobus wyjechał z miasta i pędził mijając piękne zalesione okolice. Dochodziła godzina czternasta. Hanka uzmysłowiła sobie, że od wyjazdu z Wrocławia niewiele zjadła. W pociągu cały czas myślała o tym, co zastanie po przyjeździe na miejsce i bujając w wyobraźni nie miała ochoty na jedzenie. W autobusie po każdym przystanku ubywało ludzi, prawie nikt nie wsiadał, tylko wysiadali. Wreszcie zatrzymali się na przystanku końcowym, który jednocześnie był końcem podróży dziewczyny. Wyskoczyła na chodnik i rozejrzała się po pustej okolicy. Około dwieście metrów od przystanku stał stary budynek, a za nim mały kościółek. Żadnych innych domów. Podeszła do starszego mężczyzny stojącego obok czerwonego roweru typu Damka, który był chyba tak stary jak jego właściciel. Mężczyzna ciekawie przyglądał się jej.
– Dzień dobry, czy wie pan jak dojść do ulicy Kopernika?
– Wiem – odpowiedział zachrypniętym głosem. – Do kogo panienka tam idzie?
– Ja… – Hanka nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. – Szukam pewnego domu, tu mam adres – podała mężczyźnie kartkę.
– Acha – mężczyzna z zainteresowaniem popatrzył na jej plecak, a następnie zmierzył ją wzrokiem od czubka głowy aż do butów. – Tą ulicą to będzie jakieś pół godziny drogi, potem musi panienka skręcić w leśną drogę jak będzie stał taki drewniany krzyż, a potem…
– To aż tak daleko? – dziewczyna wystraszyła się, że zanim dojdzie pod wskazany adres to na dworze zrobi się szaro.
– Noo… trochę daleko – mężczyzna pokiwał głową. – Ale przez las to by panienka w piętnaście minut była.
– Jak to przez las?
– O, tędy – mężczyzna wskazał polną dróżkę, która biegła brzegiem lasu, a następnie skręcała w zalesiony obszar.
– A nie zgubię się, jak pójdę tą drogą? – Początkowa euforia i ciekawość zaczęła zmieniać się w niepokój.
Mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się ukazując rząd zepsutych zębów. Wsiadł na swój rower i bez słowa pożegnania odjechał w kierunku przeciwnym do tego, który jej wskazał. Hance nie pozostało nic innego, jak wyruszyć dalej. Zdecydowała się na leśną drogę mając nadzieję, że nie zgubi się po drodze i szczęśliwie dotrze do celu swojej podróży. Zarzuciła plecak i szybkim krokiem przebiegła na drugą stronę szosy i mijając tablicę informującą o granicy miejscowości ruszyła w stronę lasu. Na szczęście droga była szeroka i wyraźna, i nic nie wskazywało na to żeby nie prowadziła do konkretnego miejsca. Cisza panująca wokoło trochę przerażała ją, ale starała się nie myśleć o tym, że właśnie znajduje się sama w lesie. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu uzmysłowiła sobie, że dochodzi do niej jakaś melodia. Las stawał się coraz rzadszy i wreszcie zobaczyła wyraźnie skąpany w słońcu kawałek czegoś, co przypominało polanę. Pod starym dębem, na prowizorycznej ławeczce zobaczyła dwoje młodych ludzi, mniej więcej w jej wieku. Dziewczyna i chłopak. Wyglądali na zakochanych. Dziewczyna siedziała z głową opartą na ramieniu chłopaka, a on grał na gitarze i śpiewał tak pięknie, że Hanka mimowolnie przystanęła. Zaczęła wsłuchiwać się w dobrze znaną jej melodię zespołu Animals.
There is a house in New Orleans.
They call the Rising Sun.
And it’s been the ruin of many a poor boy.
And God I know I’m one.
My mother was a tailor,
Sewed my new blue jeans.
My father was gamblin’ man,
Down in New Orleans.
Zamknęła oczy i w myślach tłumaczyła słowa piosenki, którą mama często śpiewała jej przed snem.
– Jest dom w Nowym Orleanie, który nazywają Wschodzącym Słońcem. Był on zgubą wielu biednych chłopców. Wiem, że jestem jednym z nich. Moja matka była krawcową, uszyła mi nowe, niebieskie jeansy. Mój ojciec był hazardzistą, w Nowym Orleanie.
Chłopak spojrzał na nią i odłożył gitarę na bok.
– Nie przerywaj, pięknie śpiewasz. – Hanka otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
Poczuła jak jej twarz oblewa rumieniec.
– Przepraszam, nie chciałam wam przeszkadzać – szepnęła nieśmiało.
Chłopiec obojętnym wzrokiem zerknął na nią i ponownie wziął gitarę do ręki wydobywając z niej kolejne dźwięki.
Now the only thing a gambler needs
Is a suitcase and a trunk
And the only time he’ll be satisfied
Is when he’s all a-drunk
Oh mother, tell your children
Not to do what I have done
Spend your lives in sin and misery
In the house of the Rising Sun
Dziewczyna mocniej przytuliła się do swojego towarzysza i mimo, że jej drobna twarz wyglądała na smutną, to z oczu emanowało tajemnicze szczęście. Hanka poczuła się jak intruz i powoli oddaliła od napotkanych osób, cichutko tłumacząc sobie w myślach dalszy tekst piosenki.
– Teraz jedyną rzeczą, której potrzebuje hazardzista, jest walizka i kufer. Odczuwa satysfakcję, tylko gdy jest pijany. Matko, powiedz swoim dzieciom, by nie robiły tego, co ja uczyniłem. By nie spędzały swojego życia w grzechu i nieszczęściu. W Domu Wschodzącego Słońca.
Kiedy odwróciła się do nich plecami, zobaczyła cel swojej podróży. Przynajmniej takie odniosła pierwsze wrażenie. Stary, ale zadbany budynek stał wśród otaczających go drzew, które już zaczęły przybierać wiosenne szaty. Przyznała w duchu, że nie tego się spodziewała, jej wyobraźnia namalowała zupełnie inny obraz. Dom, który zobaczyła był drewniany, zbudowany na podmurówce z cegły, pomalowany szarą farbą. Pokryty był rzeźbami ażurowymi z drewna, których pozostało chyba już niewiele. Rzeźby miały kolory jasno brązowy i rudawy. Dach pokryty był ocynkowaną blachą, pomalowaną na brązowo.
Do domu wchodziło się po schodkach, u szczytu których znajdowały się drewniane, podwójne drzwi wejściowe dużo większe niż normalne.
Przed schodami na okrągłym klombie rosła stara jabłonka.
Odniosła wrażenie, że budynek wygląda na zamieszkały. Wyciągnęła z saszetki kartkę z adresem i po raz kolejny przeczytała treść, którą znała już na pamięć. Niewyraźny numer znajdujący się nad drzwiami zgadzał się z tym, który widniał na papierze. Dla pewności wyjęła pismo, które otrzymała od notariusza i jeszcze raz sprawdziła adres. Wszystko się zgadzało. Wbiegła po schodach i wyciągnęła klucze. Gdy zamierzała wsadzić jeden z nich do zamka, aby wejść do środka, zauważyła, że drzwi są uchylone. Delikatnie je pchnęła i przeszła przez próg domu. Weszła do sieni, w której znajdowało się kilka wysokich, drewnianych drzwi. Wszystkie oprócz jednych były zamknięte. Z jakiegoś pomieszczenia dolatywał zapach gotowanej kapusty i wyraźnie słyszała krzątaninę. Weszła przez otwarte drzwi i rozejrzała się po pomieszczeniu, które najprawdopodobniej było pokojem typu salon. Pokój mógł mieć ponad trzydzieści metrów kwadratowych. Zanim cokolwiek usłyszała, wyczuła w pomieszczeniu czyjąś obecność.
– Pani kogoś szuka? – Z zamyślenia wyrwał ją niski, męski głos.
Wystraszona cofnęła się w stronę sieni, ale ciekawość nie pozwoliła jej na ucieczkę. Odwróciła głowę w stronę dochodzącego głosu i zobaczyła mężczyznę, który przyglądał jej się z wyraźnym zainteresowaniem. Siedział w dużym wiklinowym fotelu na biegunach i trzymał w ręku grubą książkę. Siwe włosy wskazywały na to, że jest w wieku pani Janiny, a może nawet starszy. Śniada cera wyglądała zdrowo, ale gęsty zarost zakrywał połowę twarzy. Duże ciemne oczy wpatrywały się w nią z odrobiną wesołości.
– Czy pani kogoś szuka? – Mężczyzna zapytał ponownie.
Odłożył książkę na półkę i wstał z fotela.
– Nazywam się Wiktor Szczygieł – podszedł do niej i wyciągnął w jej stronę dłoń.
– Jestem Hanna… – słowa z trudem wydobywały się z jej ust. – To jest… dom mojego ojca, przyjechałam…
– Hania! – Mężczyzna krzyknął mile zaskoczony i szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy. – Tak się cieszę, że wreszcie się odnalazłaś. Siadaj, zaraz przygotujemy ci coś do picia i jedzenia.
– Przygotujemy? To pan nie mieszka tutaj sam? – Spojrzała w oczy mężczyzny wyraźnie zaniepokojona. – Myślałam, że dom jest pusty, że po śmierci taty…
– Spokojnie, wszystko ci wyjaśnimy – Wiktor złapał jej dłonie i z wyraźną radością podprowadził ją do dużej, kolorowej sofy. – Siadaj i chwilkę zaczekaj, zaraz wracam.
Posadził ją i pobiegł do innego pomieszczenia.
– Marta, Marta! Chodź szybko, poznasz kogoś – Hanka usłyszała jak woła.
Korzystając z chwili samotności zaczęła rozglądać się po pokoju. Meble znajdujące się w środku były stare, ale bardzo zadbane. Widać było w pokoju rękę kobiety. Koronkowe serwetki ozdabiały prawie każdy z mebli. W rogu pokoju na pięknym kominku stały posągi z różnych stron świata. Budda, Faraon, Napoleon, wielbłąd z Beduinem na grzbiecie. Czuć było wielki świat. Hanka podeszła do półki z figurkami i wzięła jedną do rąk.
– To Siwa, Andrzej przywiózł go z Bombaju – zza pleców dotarł do Hanki cichy głos. – To jedna z istot boskich w hinduizmie i mitologii indyjskiej.
Dziewczyna gwałtownie odwróciła się i zobaczyła przed sobą dziwnie ubraną kobietę w wieku około osiemdziesięciu lat, która kiedyś musiała być wyjątkowo piękna.
– Jego przeróżne przedstawiania zawierają w sobie często wiele pozornych sprzeczności – kobieta kontynuowała nie zwracając uwagi na minę dziewczyny. – Hinduizm mówi o wielu dobrodziejstwach jakich ludzie doznali od niego i o czynach, których dokonał w trosce o nich – kobieta wyjęła z rąk Hanki figurkę i zachwytem popatrzyła na nią. – Na przykład, kiedy rozlała się trucizna, która mogła zniszczyć wszystkie trzy wszechświaty, Siwa ją wypił. Jego żona uchroniła go jednak przed śmiercią i objęła jego szyję tak mocno, że trucizna nie mogła się rozejść dalej po jego ciele.
– Ciekawe to, co pani mówi – dziewczyna próbowała nawiązać rozmowę z dziwnie wyglądającą kobietą. – Jestem Hanna Sztok.
Podała swoją dłoń w geście powitania, ale kobieta tylko spojrzała na nią, odstawiła figurkę hinduskiego bożka na półkę i odwróciła się w stronę sofy.
Powstaje „Płacz wilka”
Kiedyś byłam u przyjaciółki, i zobaczyłam zdjęcie domu jaki otrzymał jej mąż po śmierci swoich rodziców. Widok tego domu, a właściwie dworku od razu zapalił w mojej głowie „światełko weny”. Samo spojrzenie na coś tak intrygującego i ciekawego zarazem rozbudziło moją wyobraźnie i jak tylko wróciłam do swojego mieszkania, to natychmiast zaczęłam pisać.
Początkowo chciałam zatytułować moją kolejną książkę „Dom wschodzącego słońca” bo taka pierwsza nazwa skojarzyła mi się z tym, co zobaczyłam. Niestety książka o takim tytule już istnieje, więc musiałam poszukać innej nazwy.
Godzina była już dość późna, na dworze właśnie zaczynała się burza i w pewnym momencie usłyszałam skowyt psa. Odgłos ten podziałał na mnie jak na „pomysłowego Dobromira”. Znalazłam tytuł dla mojej kolejnej książki.
Szybko sprawdziłam w internecie, czy przypadkiem nie istnieje już taka publikacja i oto mam – „Płacz wilka”.
Nie będę na razie zdradzała o czym jest moje kolejne „dzieło”, żeby nie zapeszyć, ale podzielę się fragmentem. Jak dobrze pójdzie to może zimą tego roku uda mi się doprowadzić moją kolejną książkę do końca, ale zobaczymy.
Co będzie to będzie.
Wspominki z życia pewnej dziewczynki – fragment 1
Wspominki z życia pewnej dziewczynki
No dobra O.K.
Niestety (!)
teraz już KOBIETY
2007 napisane
2012 skorygowane i opublikowane
ANNA
Tak na imię ma właśnie dziewczynka (ta z tytułu).
Imię blade, przezrocze bardzo, jak kościelny kruchy kwiat – szklane, niesie ze sobą przedziwną zdolność do cierpień, co dzień każdy otwiera i goi jak ranę; morze kochania, źródło przeczyste łez, dźwięk głęboki, co niebo z ziemią kojarzy… Milcząca prześwietlona, zjawa, jak odblask święty przy ludzkiej obecna twarzy. Niech lepiej dziewczyna nie cierpi: niech nie Anną, lecz Hanką zastanie! Będzie jak dzień słoneczny przy zamglonym, jak przy wieczornym mroku – świtanie; będzie jak dźwięk miedziany, rozgłośny, przy ginącym łkaniu spiżowym: będzie świetna, twarda, niepamiętna, zaborcza… Ostry duch – w ciele jasnoróżowym. Kto tamtą skrzywdził, niech do tej na najszybszym rumaku pospieszy, bo Anna się wprawdzie po nim na śmierć zapłacze, lecz Hanka go najprędzej pocieszy.
Kazimiera Iłłakowiczówna
PORTRETY IMION.
wyd.1 Poznań 1957, Wydawnictwo Poznańskie 4
WSTĘP
Nie jest to książka, ani poemat, nie jest to pamiętnik. Jest to wytwór wyobraźni autorki, która znudzona szarą codziennością swojego nie młodego już życia chciała coś dla kogoś zrobić. Mimo upływu wieku, do głowy autorki ciągle wskakują jakieś szalone pomysły, których nie może zrealizować na jawie, myśli o nich i myśli czasami tak długo aż w szklance pokaże się dno, a lodówka i barek swoją zawartością kategorycznie przeczą temu, co ona chciałaby tam znaleźć.
Tak więc, któregoś zimowego (a dokładnie styczniowego) wieczoru, znów coś wskoczyło do głowy autorki i mimo późnej pory, z głowy zostało przetransportowane na laptop, a z niego być może zostanie uwieńczone na papierze. I tak właściwie, jeżeli ktoś inny oprócz autorki teraz to czyta to tak właśnie się stało.
Tak więc (O.K. wiem, nie powinno się zaczynać zdania od „tak więc) powstał prezent urodzinowy dla pewnej osoby z okazji (pominiemy tę liczbę, bo kobieta ma tyle lat na ile się czuje) urodzin, o której tak właściwie zbyt wiele nie może autorka powiedzieć, ponieważ pustka jaka jest w głowie autorki dotycząca lat, o których chciałaby napisać jest większa od przestrzeni kosmicznej. Być może ten pan na A*, to spowodował, teraz już nie ważne. Napisane zostanie i koniec.
* Pan na A to oczywiście Pan Alzheimer
Jest rok 2007, epoka pisania e-pulsów, (na które niestety wiek autorki jest odrobinę na pozycji przeholowanej) epoka pisania blogów, no i tu trochę się zgadzam, pod warunkiem, że pisze się go dokładnie po trzecim drinku. Zaznaczam dokładnie po trzecim.
Ktoś mniej lub bardziej inteligentny zapyta: dlaczego po trzecim?
No cóż, odpowiedź jest prosta.
Ø Po pierwszym to tak właściwie nie ma jeszcze, o czym pisać, bo umysł i ciało jest w czasie rzeczywistym a to oznacza, że na etapie normalności.
Ø Po drugim już jest lepiej, ale umysł nie ogarnia jeszcze faktu, że trzeba się gdzieś i przed kimś wygadać, jeszcze w człowieku drzemie to poczucie winy, że przecież to nie świat winny jest zła, ale my sami.
Ø No a trzeci (porządny) drink to już jest klucz do bramy wszystkiego, co chcesz powiedzieć, nie ważne czy pasuje do wszystkich drzwi, które chciałabyś otworzyć, ale jak nie otworzysz tych to otworzysz inne i wejdziesz z całym bagażem życia tam (czyli na www.blog…), i tam zawsze znajdzie się ktoś, kto wysłucha. Jak powie „wariatka” to go nie usłyszysz, jak powie coś miłego to też nie usłyszysz, a TY stajesz się spełniona, bo spokojnie możesz się przed kimś wygadać.
Do Katarzyny Grocholi autorce bardzo daleko, ale może zaciekawi Cię droga czytelniczko, (autorka pisze w formie żeńskiej, ponieważ nie uważa, żeby jakikolwiek facet to przeczytał) kilka następnych kartek tego czegoś, co tu jest napisane.
Trochę tu jest fikcji, trochę prawdy, trochę marzeń, trochę przeżyć, ale najważniejsze jest to, że zostało to napisane.
A teraz specjalne podziękowanie (wiem podziękowania daje się przeważnie na końcu książki, ale ja całe życie wszystko zaczynałam od końca).
Jestem dumna z siebie, że ktoś doczytał się do tej linijki i dziękuję mu za to, bo przypuszczam, że jak dotarł do tego miejsca, to może i skusi się na dalsze czytanie, a to oznacza, że mój wysiłek nie poszedł na zmarnowanie.
Rozdział pierwszy
Czyli skąd się wzięła dziewczynka (ta z tytułu)
Dawno, dawno temu, a może jeszcze dawniej, nie pamiętam, bo nie było mnie. (czyli autorki) jeszcze nawet w planach przed produkcyjnych gatunku ludzkiego, spotkało się dwoje młodych ludzi płci różnej.
Ona piękna kobieta imieniem Helena, (ale nie ta trojańska) i on przystojny blondyn imieniem Zygmunt. (ale nie król, i nie August).
To było ich przeznaczenie, które ściągnęło ich do siebie jak magnes z dwóch odległych krańców pięknej krainy zwanej Polska, do samego serca tej krainy, czyli do Warszawy. Oboje byli młodzi, piękni, weseli i tak dalej… i ni z gruszki, ni z pietruszki poczuli do siebie wielki pociąg (ale nie PKP tylko taki inny na „N”*, a potem to nawet pociąg drugi na „S”*). No i pociąg najpierw ten na „N” mobilizował siły Zygmunta, który nie zważając na chłody, lody, upały, ulewy i inne meteorologiczne bajery jeździł jednośladowym środkiem lokomocji, a czasami nawet wsiadał w pociąg (ale już ten PKP) i jechał, jechał, jechał daleko żeby spojrzeć w namiętne oczy pięknej Heleny , potrzymać ją za rękę, no może nawet pocałować (ale o pociągu na „S” w realizacji jeszcze mowy nie było), i przy okazji
* N – czyli NAMIĘTNOŚĆ * S – czyli SEX
wypić ćwiarteczkę z ojcem Heleny. I tak kursował ten pociąg przez jakiś czas od stacji „N” do stacji „S”. Wreszcie młodzi zafascynowani sobą ludzie postanowili zalegalizować swoje uczucia przed Bogiem (który i tak dokładnie widział co robili) i oczywiście przed władzami państwowymi.
Jak im się działo po zalegalizowaniu tego nie będę pisała, bo przecież to moje pisadło nie miało być poświęcone im (z całym szacunkiem dla dotychczasowych bohaterów), ale komuś innemu.
Otóż jak ten ich pociąg tak kursował od stacji „N” do stacji „S” wyskoczyło z niego (w odstępie kilku lat) w jakimś tam momencie ich życia kilka prześlicznych, przeuroczych, kochaniutkich… itp., dzieci płci żeńskiej, obdarzonych przez Boga (bo to przecież On był głównym inicjatorem tego CUDU) wyjątkową urodą (no tak o tym już wspominałam), inteligencją, dobrocią, cierpliwością, błyskotliwością, poczuciem humoru, mądrością itd. (jak czegoś nie wymieniłam to można sobie dopowiedzieć). O tym, że te wszystkie cechy nie zostały solidarnie podzielone między te istoty cudu nie będę pisała, bo w tym wypadku On postąpił trochę nieuczciwie dając jednej więcej czegoś, a drugiej mniej czegoś, ale widocznie taki był jego zamiar, ale i tak odwalił kawał dobrej roboty (!).
Jak już się zapewne, co inteligentniejsi domyślili jedną z tych prześlicznych, przeuroczych, kochaniutkich dzieci była właśnie dziewczynka (ta z tytułu). I teraz dalej będzie o niej (i nie tylko, bo inni też zasługują na uwagę). Ale, że jest ona priorytetową postacią tego czegoś, co tu jest napisane, proponuję innym grzecznie umyć ząbki, buźkę i tamto inne też i ładnie położyć się spać, a nie zawracać sobie głowy tym arcydziełem. Jeżeli chodzi jednak o dziewczynkę (tę z tytułu), to może jeszcze uda jej się przebrnąć przez kilka stron.
Rozdział drugi
Czyli to, co pamiętała autorka i co wymyśliła o dziewczynce (tej z tytułu) i jeszcze trochę o jej skrzypeczkach
O jaka śliczniutka, o jaka mądra, o jak dobrze ułożona, o jaka grzeczniutka… Nie wiem jak można się tak w kółko zachwycać kimś, kto wygląda jak miliony innych istot ludzkich na świecie.
Dziewczynka od najmłodszych swych lat była wielką dumą swoich rodziców, wykazywała się dużym talentem muzycznym, oczywiście ładnie śpiewając przy każdej nadarzającej się okazji, szczególnie na uroczystościach rodzinno-towarzyskich jej rodziców. Chętna do prezentowania swojego talentu muzycznego grając na malutkich skrzypeczkach (tak jak Janko Muzykant) wspierała uroczystości domowego ogniska nawet w późnych godzinach nocnych, w przerwie między snem, a snem.
Oczywiście nie wszyscy byli z tych jej popisowych solówek zadowoleni, mam tu na myśli na przykład sąsiadów, którzy zwykli spać o niektórych porach nocy, lub jej najukochańszą młodszą siostrzyczkę, której te popiskiwania i poskrzypiwania skrzypeczek siostrzanych doprowadzały czasami do stanu nazywanego w medycynie szałem, a czego efektem były na przykład rysowane diabełki w zeszytach dziewczynki lub wypisywane w tychże zeszytach obraźliwe słowa krytyki skierowane oczywiście pod adresem rozwijającej się kulturowo dziewczynki.
Nie miała ona chyba jednak wielkiego urazu do swojej młodszej siostrzyczki, bo prawdopodobnie już wtedy kierowała nią miłość macierzyńska do wszystkich dzieci świata, a siostra to przecież rodzina, więc przysługiwały jej szczególne względy w tym kierunku i nawet czasami potrafiły się dogadać.
Nie było to zbyt często i tu winę można zwalić z premedytacją i pełną świadomością na odmienność charakterów obu prześlicznych, przeuroczych osóbek no…, ale jak już wstępnie wspomniano każda otrzymała inny pakiet cech, nie zawsze ze sobą współgrających. Ilość pozytywnych cech u dziewczynki i wielka chęć opanowania wszystkich nauk świata, oraz namiętność do nauki, czego do dzisiaj nie może wiele osób zrozumieć, bo namiętność do płci przeciwnej, albo nawet do płci tej samej, (jak kto woli) to normalka, ale namiętność do nauki (brrr…) powodowała, że najukochańsza siostrzyczka potrafiła się dziewczynki wyprzeć w szkole. Pytana na przykład czy jest może siostrą dziewczynki, odpowiadała „NIE”. No bo czasami było wstyd przyznać się do tego, że ma się w rodzinie „odmieńca”, który zamiast latać po dyskotekach i kawiarniach, umawiać się z osobnikami płci przeciwnej (albo tej samej, jak kto woli), czas spędza DOBROWOLNIE na znęcaniu się nad biednym kawałkiem drewna i kilku końskich włosiach.
Rozdział trzeci
Czyli to, co robiła dziewczynka (ta z tytułu) i nie tylko ona, żeby życie było ciekawe
Głupio by było nic nie napisać w tym rozdziale, ale autorka mało pamięta z tego okresu, kiedy dziewczynka nie była już dziewczynką, a powolutku stawała się panienką, ponieważ dzielił ich ocean (nie taki z wody, ale z przenośni). Dziewczynka, która nie była już dziewczynką często podróżowała, do czego przyczyniała się głównie szkoła, do której chodziła. W czasach tamtych budziło to powszechną zazdrość, ponieważ dla wielu osób szczytem realizacji wyjazdu za granicę były wczasy w Bułgarii lub wyjazd zarobkowo – rekreacyjny do NRD polegający na przykład. na sprzedaży polskich jaj obcokrajowcom. Tak, tak były czasy, kiedy nasze polskie kury były nosicielkami dewizowymi. No, ale dziewczynka, która stawała się panienką wyjeżdżała nie po to żeby sprzedawać jaja za niemieckie marki ale w innym celu. Z każdej podróży przywoziła prezenty dla swojej młodszej ukochanej siostrzyczki, a po każdym powrocie z tego „innego świata” jej mała (no może już nie tak całkiem mała) siostrzyczka, bardzo się cieszyła z powrotu, ponieważ dziewczynka (ta z tytułu), zawsze przywoziła ze sobą jakieś ekstra ciuchy, które można było pożyczyć idąc na integracyjne spotkanie młodzieży
w dyskotece. Był jeden maleńki szkopuł w tych ciuchach. Nie były one uniwersalne i nie zawsze pasowały na osobę, która je chciała na siebie wdziać. Dziewczynka jednak stając się panienką nie zauważała często, że jakiś ciuch na jakiś czas ginął z jej szafki. Niestety w jej otoczeniu była osoba, która w cudowny – wręcz iluzjonistyczny sposób potrafiła dopasować na siebie ciuch o kilka numerów mniejszych. Między innymi były to na przykład. spodnie (koloru dokładnie autorka nie pamięta, ale chyba coś koło żółtego).
O rany to był ciuch(!), ale jak to w piosence Anity Lipnickiej „wszystko się może zdarzyć…”, owe spodnie, owa osoba moczyła w misce z wodą, następnie ubierała mokre na siebie (nie wykręcając z wody), następnie na sobie suszyła suszarką do włosów (trwało to wprawdzie całe wieki, ale czego się nie robi dla seksapilu).
Potem tylko musiała pilnować żeby nie wypić zbyt dużo coca-coli, bo nałożone w taki sposób spodnie, to był jednocześnie kategoryczny zakaz korzystania z toalety, ponieważ raz rozpięty guzik nie dał się ponownie zapiąć mimo nieziemskich umiejętności.
Pewnego popołudnia ojciec dziewczynki, czyli Zygmunt, (ale jak już wcześniej wspomniano nie król i nie August) przypadkowo wszedł do pomieszczenia improwizującego łazienkę,. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zobaczył (już nie małą niestety) siostrzyczkę dziewczynki, suszącą na sobie spodnie (koloru chyba żółtego, które były własnością dziewczynki). A że był w stanie „pod rauszem”
w pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, co jest grane. Niestety siostrzyczka dziewczynki była już prawie spóźniona na umówioną randkę, a tylna część spodni znajdująca się na miejscu dość kształtnym, które stanowiło przedłużenie kręgosłupa i pleców była wciąż mokra, siostrzyczka dziewczynki poprosiła swojego reproduktora
o pomoc. Jego zdziwienie było wielkie, kiedy suszarka do włosów nagle znalazła się w jego dłoni, a do jego uszu dobiegła komenda „susz spodnie na mojej d… (brzydkich i pospolitych słów nie będę używała, aby kogoś nie zgorszyć), bo już jestem spóźniona”. Ale trzeba przyznać, że miał niezły ubaw wkurzając wytwór, swoich miłosnych uniesień do Heleny (jak już wcześniej wspomniano nie Trojańskiej), komentując nadmiar ciała w niektórych miejscach, zrozpaczonej z powodu spóźnienia na umówione spotkanie córki.
Trzeba przyznać uczciwie, że nie wydał jej przed dziewczynką.
Sorry, miało być o dziewczynce, a rozpisałam się o jej siostrzyczce. Ale w tytule rozdziału trzeciego, uczciwie zostało napisane: „Czyli to co robiła dziewczynka (ta z tytułu) i nie tylko ona, żeby życie było ciekawe„
No i tak dziewczynka, która stawała się panienką, jeździła sobie po świecie. Niestety z umiejętnością orientowania się w geografii autorka zawsze miała problemy, więc gdzie jeździła dziewczynka, to ona wie sama, ale była ta Anglia, Dania i coś tam jeszcze. Fajnie tam wtedy było, ciężką pracę, połączoną z trudami podróży rekompensowało jej towarzystwo poznawanych ludzi, uroki oglądanych miejsc i luz bluz, jaki potrzebny jest każdemu młodemu człowiekowi.
Kiedy dziewczynka, która stała się panienką osiągnęła wiek osiemnastu wiosen (może to było trochę później), postanowiła sprawdzić swoje macierzyńskie zdolności, tylko niech nikt nie myśli, że zapragnęła przeżyć błogość stanu kobiety ciężarnej, czy cierpień porodowych itp. Nie! Postanowiła połączyć pięknie z pożytecznym i „zaciągnęła” się jak opiekunka kolonijna. Pojechała z czeredą dziewczynek i panienek, które na trzy tygodnie zamieniła w swoje podopieczne do pięknej Gdyni.
Wyglądem bardziej przypominała kolonistkę niż wychowawczynię, ale chyba miło wspomina ten czas do dzisiaj. Na tych koloniach spotkała ją jednak przykrość i to ze strony najbliższej jej wtedy osoby (no może drugiej po najbliższej).
Pewnego razu, dziewczynka, która była wychowawczynią na koloniach dała swoim podopiecznym, czas wolny, aby pobiegały sobie po sklepach. Kolonistki grupkami poszły każda w swoją stronę, a ona została sama. Ktoś, kto nawet nie zaproponował jej żeby poszła z nimi zrozumiał to dopiero po latach. Tamtej przykrości jej już nie wynagrodzi, ale może wystarczy słowo:
PRZEPRASZAM
Kiedyś dziewczynka (ta z tytułu), która była już panienką wpadła w oko pewnemu osobnikowi płci odmiennej o ksywce (no dobra pominę te nazwę, żeby przypadkiem facet, gdyby przypadkiem tu trafił, nie zorientował się, że o nim mowa). Biedny chłopak szukał
w niej bratniej duszy, a mieli ze sobą wiele wspólnego, bo chłopak ładnie śpiewał, szczególnie arię „Ten zegar stary…”, należał też do kategorii odmieńców takich jak dziewczynka (wyjścia do dyskotek ograniczone do minimum, picie alkoholu ograniczone do mniej niż minimum, oceny w szkole i chęć do nauki na poziomie wyższym niż kujon, a do tego postura szprychy rowerowej, i zerowe podejście do seksu). Biedne chłopisko przyszło do domu dziewczynki z wielką nadzieją spełnienia swojego marzenia, czyli namiętnego patrzenia jej w oczka i głaskania po delikatnej rączce, ale chłopak źle trafił, bo dziewczynka była w trakcie skłócenia z siostrzyczką, a ta postanowiła zemścić się na dziewczynce. Kiedy więc chłopak przyszedł, siostrzyczka miała powiedzieć, że dziewczynki nie ma w domu i wróci późno. Ta (wredna) jednak powiedziała osobnikowi, że dziewczynka powinna zaraz wrócić, więc kochaś może na nią zaczekać. Dziewczynka w tym czasie schowała się w innym pokoju. Pora była wówczas zimowa, a pokój ten nie był ogrzewany, więc panowała w nim temperatura około stopni (pana Celsjusza). Zołzowata siostrzyczka, która była jednak najukochańszą siostrzyczką dziewczynki przetrzymała biedną dziewczynkę w tym lodowatym pokoju około dwóch godzin.
Zemsta była słodka.
Ale, ale… siostrzyczka wcale nie była taka zła, jak ją tu opisano. Mała kochana siostrzyczka bardzo lubiła robić dziewczynce nietypowe prezenty. No, było to częściowo spowodowane deficytem budżetowym w skarbonce siostrzyczki, (która wtedy już popalała sobie papieroski po które jeździła aż do miasta B., do delikatesów gdzie można było kupić takie papieroski jak Malboro, Pall Mall, czy Maxwell), a wiadomo jak dziura finansowa, to trzeba kombinować, a w tym trzeba przyznać siostrzyczka była dobra.
I tak na przykład na jakieś święta Bożego Narodzenia zrobiła dziewczynce papeterię w ilości 100 sztuk kopert i 100 sztuk papieru listowego do kompletu.
Każda koperta i przypisana jej kartka listowa oznaczona była innym własnoręcznie przez siostrzyczkę wykonanym rysunkiem.
Siostrzyczka, w konspiracji przed dziewczynką, (tą z tytułu) rysowała…, rysowała…, rysowała…, a że w głowie miała zawsze fiubździu zamiast nauki, rysunków i pomysłów starczyło.
Na inne znów święta, siostrzyczka zrobiła dziewczynce na szydełku szalik, który był wtedy super modny, w kolorze zieleni, a jego długość wynosiła prawie (a może nawet ponad) 3 metry.
Czy potrafi sobie ktoś wyobrazić coś takiego, żeby robić taki długi szalik w domu tak, żeby go przyszła właścicielka nie zobaczyła?
To się nazywa poświęcenie.:)
więcej na http://wyyydaje.pl/e/wspominki-z-zycia-pewnej-dzieczynki
Wspominki z życia pewnej dziewczynki
Kilka lat temu na urodziny mojej siostry chciałam przygotować prezent, który byłby nietypowy. Postanowiłam zabawić się w pisarkę. Ponieważ pamięć moja była już trochę niedysponowana poprosiłam o pomoc rodzinę. Napisałam coś w rodzaju książki, co miało wpłynąć na dobry nastój solenizantki i przypomnieć jej dawne, piękne czasy. Ozdobiłam to wszystko starymi zdjęciami od momentu narodzin do chwili (prawie) obecnej.
Myślę, że pomysł się spodobał, chociaż ktoś powiedział mi, że nazmyślałam w tym swoim dziele.
Kiedy dałam do przeczytania to (jeszcze w formie dziewiczej) kilku moim znajomym, to usłyszałam od nich, że warto by było tekst opublikować. Niestety wtedy jeszcze nie byłam na etapie pisarki jaką się czuję dzisiaj, więc trochę sobie ten tekst poleżał „w mojej szufladzie”.
Oczywiście osoba, która miała dostać dzieło jako prezent urodzinowy swoje dostała, oprawione jak praca magisterska, ale nie liczy się oprawa ale pomysł.
I tak, po latach ten tekst doczekał się opublikowania (za zgodą oczywiście samej bohaterki), a ja mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to moje pierwsze poważne dzieło pisarskie.
Jak powstała „Moja Wandzia”
To nie jest książka w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest to krótka forma literacka napisana w postaci pamiętnika. Dlaczego postanowiłam coś takiego napisać, wyjaśniam w pierwszych słowach tego tekstu.
Spotkanie z tą niesamowita osobą, skłoniło mnie do upamiętnienia kilku dni spędzonych z kobietą, której życie było tak barwne i różnorodne, że gdybym tak właściwie spisała wszystkie wspomnienia, to powstałaby z tego niezła książka. Udostępniłam ten tekst na wydaje.pl jako e-book, ale musiałam niestety zmienić zakończenie, bo kobieta o której pisałam – odeszła.
Moja pani Wandzia na początku maja miała wylew krwi do mózgu, który spowodował u niej zanik mowy, połykania i inne dolegliwości. Do tego stwierdzono u niej guz na płucach. Niestety jej stan się pogarszał i potrzebowała całodobowej opieki. Hospicjum. Codziennie jednak jeździłam do niej, myłam, karmiłam, rozmawiałam z nią, chociaż ostatnie dni była jak „roślinka”.