podróże
KRAJ NAPRAWDĘ I NA NIBY – Tomasz Owsiany
REPORTAŻE Z GUJANY FRANCUSKIEJ
Tomasz Owsiany urodził się w 1984 roku. Z wykształcenia jest romanistą natomiast z powołania jest reportażystą. Publikował między innymi w miesięcznikach „Poznaj świat”. Tygodniku Powszechnym” oraz „Kontynentach”. Jest laureatem Nagrody Dziennikarzy Kolosów za rok 2005 oraz Nagrody im. A. Zawady. Na Kolosach został dwukrotnie wyróżniony w kategorii „Podróż”, a jego książka „Pod ciemną skórką Filipin” otrzymała nagrodę im. Beaty Pawlak. Jest miłośnikiem przyrody, najlepiej odpoczywającym w lesie lub na górskich szlakach.
Kraj naprawdę i na niby to książka reportażowa o życiu mieszkańców Gujany Francuskiej.
PREMIERA KSIĄŻKI 12 LISTOPADA 2020
stron 457
Jeżeli lubisz reportaże Martyny Wojciechowskiej, Przemka Kossakowskiego, Beaty Pawlikowskiej czy chociażby Wojciecha Cejrowskiego, to ta książka jest właśnie dla Ciebie. Jeśli chodzi o mnie, to uwielbiam czytać, słuchać i oglądać o tym jak żyją ludzie o innych kulturach, często nieznani w naszym świecie. Pamiętam jak jako dziecko z zapartym tchem z tatą oglądaliśmy programy Tony Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Ta miłość do nieznanej, tajemniczej egzotyki chyba pozostała mi do dzisiaj.
Gujana Francuska to dawna kraina niewolnictwa i kolonii karnych. Dziś należąca do Francji i Unii Europejskiej, chociaż znajduje się w Ameryce Południowej. To ciekawa a zarazem niesamowita mieszanka kultur indiańskich żyjących obecnie pod „skrzydłami” Francji.
To miejsce drogie, pochłaniające tysiące euro, z którego startują rakiety kosmiczne, a jednocześnie miejsce wielu ludzi żyjących w skrajnej biedzie.
Autor zabiera nas do wielu miejsc, pokazując jak zależność Francji wpływa na mieszkańców Gujany, na ich codzienne życie, naukę, pracę i dawne wierzenia.
W tej niesamowitej książce możemy odnaleźć opowieść o świecie, którego tak naprawdę nie znamy. O życiu ludzi szczęśliwych dzięki współczesnym wpływom europejskim i ludzi tęskniących za przeszłością, wolną od cywilizacji, jej nałogów i pokus.
Gujana to miejsce piękne i groźne jednocześnie, w którym mieszkają zarówno ludzie bardzo przyjaźni jak i tacy, którym lepiej nie wchodzić w drogę, bo za samo wyciągnięcie aparatu fotograficznego lub kamery można ponieść srogie konsekwencje.
Za pośrednictwem autora możemy poznać tych ludzi, ich zwyczaje, uroczystości i ogólnie, podejście do białego człowieka. Zobaczyć las, w którym nie tylko mieszkają kolorowe ptaki, ale również groźne dla człowieka zwierzęta. Możemy poznać kulinarną stronę Indian, która dla wielu Europejczyków może być szokująca. Ale możemy również być świadkami starych rytuałów, do których nie każdy ma prawo wstępu.
(…) W piątym miesiącu pobytu Andrego wśród Wayanów wieś organizowała ważną ceremonię marake. Jej kluczową częścią była próba owadów. Młodzi chłopcy u progu dorosłości oraz dziewczęta po pierwszej miesiączce musieli znieść setki najbardziej bolesnych użądleń, jakie mogła zaoferować Amazonia. Marake było symbolicznym wejściem w dojrzałość, ale też szczepionką na wszelkie słabości. (…)
Gujana Francuska to miejsce piękne i niebezpieczne zarazem, zwłaszcza dla kogoś, kto niezbyt jest przygotowany na to, aby sprostać wszelkim zagrożeniom, zarówno ze strony ludzi jak i przyrody. Czymże są nasze komary czy meszki w porównaniu z jadowitymi gadami czy insektami, a nawet trującymi roślinami, które na pozór wyglądają całkiem ładnie. Małe, niepozorne żyjątka mogą w każdej chwili bardzo zepsuć przyjemny pobyt w pięknej dżungli lub nad brzegiem rzeki.
(…) W mojej podeszwie pod skórą widoczny był biały mieszek wielkości ziarnka grochu, z czarnym oczkiem na górze. W ten sposób pchły pisakowe umieszczały jajka. Nękały szczególnie psy, którym puchły od tego łapy. By skutecznie usunąć ten bolesny depozyt, niezbędny był haczyk lub agrafka. (…)
Gujana Francuska to nie tylko egzotyka Indian, to również mocno walczący o wzbogacenie się w nielegalnej pracy wydobywczej, ludzie szukający złota. Autor poświęcił jeden długi rozdział właśnie na przedstawienie życia poszukiwaczy, od początków mających miejsce w roku 1855, kiedy pewien brazylijski górnik Paolino trafił w rzece Aratai na kilka sporych samorodków złota, po dziś.
Gujana początkowo miała być ziemią kolonii karnych, czymś w rodzaju wysypiska ludzi z Republiki, to właśnie tam przez kilka lat zbudowano za pośrednictwem niewolniczej pracy skazańców ponad trzydzieści ośrodków karnych i obozów o różnych przeznaczeniach. I to właśnie Obóz Zesłańczy Camp de la Transportation, był początkiem miasteczka Saint-Laurent-du-Maroni, które powstało wokół obozu. Miasteczka, w którym wzniesiono pięknie administracyjne wille i szpital. Przez prawie sto lat dla siedemdziesięciu tysięcy skazańców zesłanych na przymusowe roboty katorżnicza droga zaczynała się właśnie w tym miejscu.
(…) Przekraczając bramę tej sortowni nieszczęśników, stawali się zgrają ludzi z numerami, w białych spodniach, koszulach i słomkowych kapeluszach. Ich życie zaczynało się pod dyktando przepisów i widzimisię strażników. (…)
Duży wpływ na życie ludności Gujany miały nie tylko emigracje, edukacja szkolna czy finansowe szanse na lesze życie, ale również kościół, który u wielu wyparł z myślenia to co było korzeniami życia Indian. Przestali liczyć się szamani i zielarze, bo wystarczyła modlitwa do nieznanego dotąd Boga.
(…) Był to jedyny model ich edukacji, proponowany od dwóch dekad przez państwo. Pierwotnie „szkoły indiańskie” zakładały zgodne nauczanie tradycyjnych umiejętności i historii plemiennej z klasycznymi przedmiotami. Szybko stały się jednak machiną agresywnego sfrancuszczenia i religijnej indoktrynacji zarządzającego nimi Kościoła. Formalnie Indianie nie mieli obowiązku posyłać tam dzieci, ale uginali się pod presją. (…)
Książka jest nie tylko bogatą w wiedzę treścią reportażu, autor zamieścił w niej wiele zdjęć obrazujących zarówno ludzi jak i miejsc w jakich przebywał przez długi czas swojej reporterskiej podróży.
Ta książka to zupełnie inny obraz Indian jaki znamy chociażby z filmów o Winnetou czy innych książek i filmów o dzikim zachodzie. To obraz Indian współczesnych, często zdominowanych przez wpływy cywilizacji i władzę francuską, ale również obraz ludzi żyjących na skraju tej cywilizacji i wierzeń przodków.
Polecam tę książkę szczególnie miłośnikom ciekawych podróży. Moim zdaniem autor włożył w tę publikację nie tylko ogrom wiedzy zdobytej podczas podróży, ale również sporo serca podróżnika. To cudownie móc połączyć pracę z pasją, zazdroszczę mu tego, tej odwagi, ciekawości i tego, jak potrafił zjednywać do siebie ludzi, których czasami trudno nazwać przyjaznymi. Biały człowiek zbyt wiele zrobił, aby zabić tę kulturę przeszłości, więc nie ma się co dziwić, że czasami zaufanie do niego może szwankować.
Autor spędził wiele miesięcy wśród ludzi tak innych niż my Europejczycy, czasem przyjaźnie nastawionych, czasem wrogo, ale dzięki temu udało mu się coś, o czym ktoś inny nawet by nie miał odwagi marzyć. Kto z nas, nawet wybierając się w odległe zakątki świata w celach turystycznych miałby okazję uczestniczyć w ceremonii przesłuchania zmarłego albo zamieszkać u dawnego szamana-proroka Pidimy, założyciela kultu cargo, lub przeniknąć do świata nielegalnych poszukiwaczy złota?
Jemu się to udało, dlatego polecam książkę i trzymam mocne kciuki, aby znalazła się w wielu domach. Tyle ciekawych rzeczy możemy się z niej dowiedzieć.
Dziękuję Wydawnictwu Muza. SA za propozycję przeczytania tej książki i bardzo żałuję, że nie ma już mojego taty, bo wiem, że taka właśnie książka byłaby dla niego cudownym prezentem świątecznym.
CZAS WOLNY W PRL – Wojciech Przylipiak
Wojciech Przylipiak jest dziennikarzem, kolekcjonerem zabawek z PRL-u, pamiątek, komputerów i elektroniki sprzed lat. Ich historie opisuje na swoim blogu BufetPRL.com. Był redaktorem dodatku „Kultura” do „Dziennika Gazety Prawnej”, dziennikarzem magazynu „Esquire”, „PAP”. Współpracuje z czasopismami i portalami kulturalnymi, pisząc o popkulturze, także tej sprzed 1989 roku. W wolnych chwilach gra na Commodore 64, bawi się polskimi zabawkami z lat 70. I zaczytuje w „Świecie Młodych”.
Czas wolny PRL to książka reportażowa, nieco humorystyczna, nieco poważna, zapełniona anegdotami i filmowymi (Polskiej Kroniki Filmowej) cytatami o wypoczynku w Polsce Ludowej.
Myślę, że wielu ludziom sprawi przyjemność taki powrót do przeszłości, chociaż ta nasza przeszłość nie była tak bogata i tak kolorowa. Ale jedno co mogę powiedzieć, to jako dziecko nigdy się nie nudziłam, a wakacje rodzice organizowali mi tak, żebym nie musiała siedzieć na tym naszym brudnym Śląsku. Obowiązkowo były kolonie, potem wczasy z rodzicami a resztę wakacji pobyt u babci i dziadka w małym miasteczku w środkowej Polsce.
Autor zabiera swoich czytelników do czasów, do których jedni wracają z sentymentem a inni… nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że kiedyś świat wyglądał inaczej i mimo wszystko ludzie potrafili być szczęśliwi.
Jak wyglądał jedyny wolny dzień w tygodniu jakim była niedziela? Wielu młodych ludzi, nie wyobraża sobie nawet tego i buntuje się na zamknięte w niedzielę sklepy, że kiedyś ta niedziela była dniem na który czekało się cale sześć dni. Miasta wówczas pustoszały, na ulicach było pusto, szczęśliwcy wyjeżdżali za miasto, a ci co pozostawali w nim, siedzieli często w czterech ścianach swoich domów. Tak, to dla jednych był idealny czas wypoczynku na łonie natury i z rodziną, a dla innych koszmar samotności.
W tej książce jest dość obszerny rozdział o świętowaniu takich dni jak 1 maja, czy 22 lipca. My, pokolenie lat 60., 70., 80. pamiętamy barwne pochody pierwszomajowe, festyny, uroczyste (chociaż często bardzo nudne) akademie i radość spędzania czasu wśród grona znajomych czy rodziny. Radość dlatego, że wówczas na straganach można było kupić wiele ciekawych rzeczy, których na co dzień, nie było w sklepach.
(…) 22 lipca to była też najlepsza data w kalendarzu do przecinania wstęgi. Z pompą oddawano do użytku nowe obiekty. Rokrocznie ten dzień po prostu naznaczony był ważnymi wydarzeniami państwowymi. (…)
Były święta, na przykład Trybuny Robotniczej w Katowicach, czy Trybuny Ludu w Warszawie, którym oczywiście towarzyszyły propagandowe festyny z zespołami muzycznymi i wieloma atrakcjami dla dzieci. A ludzie… ludzie chętnie w nich uczestniczyli, bo to było coś innego niż szara rzeczywistość.
Czy wiecie co to były emdeki? MDK – czyli Młodzieżowy Dom Kultury, w wielu miastach był miejscem, w którym spędzało czas sporo młodzieży. Mój tata prowadził zajęcia z modelarstwa w takim domu, a ja oczywiście obowiązkowo uczestniczyłam tam w różnych zajęciach typu kółko kulinarne, nauka szycia i cerowania, kółko malarskie, kółko fotograficzne czy filmowe itp. Niestety w żadnym z tych kółek nie „zagrzałam” zbyt długo miejsca, bo ciągle interesowało mnie coś innego. Ale młodzież nie mogła narzekać na nudę, bo jak ktoś chciał, to zawsze znalazł coś dla siebie.
Muszę przyznać, że autor poświęcił spory rozdział ogródkom działkowym. W rozdziale tym podzielił się ze swoimi czytelnikami nie tylko informacjami dla działkowiczów, opisem altanek ale przede wszystkim życia towarzyskiego jakie toczyło się w tych miejscach. Dla wielu ludzi takie ogródki były oazą spokoju, świeżego powietrza i oczywiście wypoczynku.
Dzisiaj latamy samolotami, jeździmy autokarami, lub jedziemy na urlop własnym samochodem, ale mało kto wie, ile frajdy (chociaż często męczącej) sprawiał autostop. Nie każdy miał odwagę na taką podróż, ale kto już się odważył raz, chętnie to w kolejnym roku powtórzył. To były podróże pełne szaleństwa i odwagi, zarówno ze strony turysty jak i kierowcy. Niewielu zdawało sobie jednak sprawę z niebezpieczeństw jakie mogły się przecież zdarzyć każdemu.
(…) Rogatki Krakowa, droga w kierunku Bytomia. Na nogach pionierki, spodnie uszyte z płótna żaglowego, kurtka z naszywkami herbów miast. Do tego przesadnie ciężki i niewygodny plecak. Po dwóch godzinach prób udaje się zatrzymać ledwo dyszącego stara. Szybko wrzucasz plecak na pakę i wskakujesz. Nie szkodzi, że auto przewozi skrzynie z głowami dorszy i jedzie tylko 15 kilometrów w tę stronę, w którą chcesz. (…)
Jak wiele radości potrafił dać człowiekowi czas spędzony na łonie natury, bez luksusowych hoteli, bez posiłków w hotelowej restauracji tylko własny lub wypożyczony namiot, przyczepa campingowa czy mały domek. Nikt nie narzekał, że twardo, że niewygodnie, bo każdy starał się czerpać z takiego polowego wypoczynku jak najwięcej. Taki wypoczynek z całą pewnością miał swój urok.
Już od 1946 roku istniał Fundusz Wczasów Pracowniczych, wielu ludzi zatrudnionych było w państwowych zakładach pracy, więc i możliwość wyjazdu do ośrodka wczasowego była łatwiejsza. Tam już nie trzeba było samemu sobie gotować, bo była stołówka w której podawano trzy posiłki dziennie, a kaowiec dbał o to, aby urlopowicze nie nudzili się zbytnio. Bo przecież wypoczywać też trzeba umieć.
(…) Władza organizując obywatelom wakacje, z jednej strony chciała integrować klasę robotniczą z inteligencją, a z drugiej prowadzić akcję kulturalno-oświatowo-propagandową. To drugie należało do kaowców (…)
Autor zabiera czytelników do miejsc znanych i prestiżowych, dla jednych luksusem był Sopot, Jastarnia, Ustka i wypoczynek nad polskim morzem, dla innych to było Zakopane. Każdy jednak starał się przynajmniej te dwa tygodnie pobyć z dala od domu.
(…) Komplet uszyty z niebieskiego płótna harcerskiego polecany przez ikonę mody PRL-u, Barbarę hoff, w jej stałej modowej rubryce w „Przekroju”. Klapki typu „Riwierki”, torba plażowa „Prognoza” albo „Australijka”. (…)
Jeżeli pamiętasz lata 50. 60. 70. 80 to ta książka sprawi Ci sporo radości zabierając w lata młodości 😊 ale nawet jeżeli nie urodziłeś/urodziłaś się w tamtych latach to wsiadaj do wehikułu czasu jakim jest ta świetna lektura i przenieś się do czasów PRL-u. Dowiesz się co ludzie robili w jedyny wolny dzień tygodnia jakim była niedziela, jak świętowali 1-go maja i 22-go lipca, co to były emdeki i jak grano w cymbergaja.
Polecam i… zapraszam w podróż do przeszłości. Czasy PRL-u wcale nie były nudne.
Dziękuję Wydawnictwu MUZA. SA i Autorowi za tę cudowną podróż do przeszłości. Tę książkę powinien mieć w swojej biblioteczce każdy, jedni aby móc wracać wspomnieniami do pięknych lat swojej młodości, a inni aby pamiętali, że urlop to nie koniecznie drogie wyjazdy i dalekie kraje, ale często coś bliższego, naturalnego, potrafi sprawić, że zapamiętasz ten czas na dłużej.
ÓSMY CUD ŚWIATA – Magdalena Witkiewicz
Magdalena Witkiewicz to pisarka, po której książki sięgam bez rekomendacji innych. Znam „pióro” tej autorki od dawna i chociaż zdecydowanie wolę ją w książkach humorystycznych, takich jak Ballada o ciotce Matyldzie, Panny roztropne czy Moralność pani Piontek, to te poważniejsze, jak na przykład Po prostu bądź, czy Pierwsza na liście, również sprawiają mi wiele radości. Pisałam o tej pisarce już wiele razy i nie chcę się powtarzać, ale wiem, że jeżeli ktoś będzie chciał, to sam sięgnie do moich wcześniejszych wpisów.
Wydawnictwo FILIA rok 2017
stron 326
Ósmy cud świata to współczesna powieść obyczajowa z bardzo romantycznym wątkiem.
Anna, trzydziestokilkuletnia singielka od wielu lat stara się zmienić coś w swoim życiu. Nie ma partnera, którego obecność zastępuje niezobowiązującym związkiem ze swoim szefem i przyjacielem. Któregoś dnia postanawia spędzić urlop w Azji, a konkretnie w Wietnamie. Chce odpocząć od problemów dnia codziennego i pooddychać innym powietrzem. Na lotnisku spotyka pewnego mężczyznę, który pomaga jej w zmaganiach z walizką i nie spodziewa się nawet tego, że spotka go również w docelowym miejscu swojego urlopowego pobytu. Tomek z Anną zaprzyjaźniają się, a może zaczyna kiełkować między nimi coś więcej niż przyjaźń, ale w dniu wylotu młodej kobiety do Polski, wydarza się coś, co może zburzyć tę przyjaźń i na zawsze zatrzeć wspomnienia ich wspólnie spędzonych chwil. Czy Anna i Tomasz odnajdą się w Polsce, czy zapomną o swojej azjatyckiej przygodzie? Jak potoczy się życie tych dwojga samotnych ludzi po powrocie z romantycznych wakacji?
Wiele osób uważa, że dobry seks jest łącznikiem w sferze uczuć, nie ważne czy w związkach formalnych czy nieformalnych. Ale do tego, aby stworzyć udany związek nie jest on chyba priorytetem? Przecież istnieją dobre związki bez seksu. Istnieją? Myślę, że tak.
(…) Ale nie chciałam spędzić z nim całego życia. Fajny seks nie wystarczy, by być z kimś na dobre i na złe. Miła rozmowa również nie. Musi się pojawić jeszcze to bliżej nieokreślone „coś”, co powoduje, że zaczynamy kochać cały świat i uśmiechamy się do siebie na ulicy. (…)
W pewnym wieku, większość kobiet uświadamia sobie, że jej życie wypełnić może tylko dziecko. Pieniądze są OK, faceci i seks też są OK, ale pusty dom, pozbawiony szczebioczącej istotki, już niekoniecznie może być OK. Dlaczego tak się dzieje? Czy dążenie do macierzyństwa jest priorytetem w życiu kobiety? Dlaczego często dopiero w obliczu zbliżającej się wielkimi krokami czterdziestki rośnie świadomość braku dziecka?
Autorka pośród tych marzeń o posiadaniu potomstwa funduje czytelnikowi (na szczęście) piękną podróż do egzotycznego Wietnamu. W malowniczy wręcz sposób opisuje nie tylko Hanoi czy zatokę Ha Long wplatając czasami wątek historyczny danego miejsca, lub związaną z konkretnym miejscem legendę.
(…) Najstarsza część Hanoi składa się z plątaniny małych uliczek wokół centralnego punktu. Wiele lat temu zamiast ulic były tu wioski otaczające pałac cesarza. Sieć małych uliczek stanowiła kiedyś główne centrum handlowe Hanoi. (…)
Sporo bardzo realnie przeprowadzonych dialogów z ciekawą konstrukcją, jest z całą pewnością kolejnym plusem tej powieści. Dialogi są takim punktem przystankowym do fabuły i muszę przyznać, że autorka postarała się, aby były i takie nieco zabawne i takie w stylu wzruszających wyznań.
Narracja w książce jest w osobie pierwszej, co na mnie działa zawsze tak, że czytając, momentami miałam wrażenie, że siedzę w fotelu z kieliszkiem wina w dłoni, a naprzeciwko mnie siedzi moja przyjaciółka, lub dobry znajomy i zwierzają się ze swojego dotychczasowego życia. Ale tak właśnie pisze Magdalena Witkiewicz, że znając jej bohaterów tylko z kart książki, masz wrażenie, że znasz ich od dawna w realu.
Ta książka przeleżała na mojej półce „do przeczytania” dość długi czas, i teraz zastanawiam się, dlaczego nie sięgnęłam po nią wcześniej. Z całą pewnością jest to książka z tych – lekka, łatwa i przyjemna, których fabułę pamięta się długo.
Polecam tę powieść zarówno osobom lubiącym powieści obyczajowe jak i romanse i książki przygodowe. Myślę, że tym razem autorka zafundowała swoim czytelnikom nie tylko piękną podróż do egzotycznego Wietnamu, ale przede wszystkim podróż w głąb duszy człowieka. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że droga do szczęścia może okazać się zbyt wyboistą, aby ją pokonać i dotrzeć do celu. Ale często na końcu tej trudnej i wyboistej drogi, kalecząc sobie stopy o ostre kamienie, docieramy do miejsca, które rozświetli nasze życie pięknymi promieniami szczęścia.
(…) Teraz wiem, że marzenia się spełniają, a raczej – marzenie się spełnia. Jednak nie można tylko marzyć. Trzeba zrobić pierwszy krok. (…)
ENDORFINOWY GRANAT – Michał Pawilk
Michał Pawlik to trzydziestoparolatek, który porzucił pracę w korporacji, aby spełniać swoje marzenia, niemające nic wspólnego z zarabianiem pieniędzy. Któregoś dnia postanowił wyruszyć w podróż do Azji, aby odnaleźć wewnętrzne szczęście, spontaniczną radość, która jest tak właściwie motorem naszego życia. Jest wyznawcą i praktykiem szeroko pojętego minimalizmu, Jego największą wartością jest życie w świecie bez krat, zbudowanym według własnego projektu. Prowadząc blog www.endorfinowy.pl chętnie dzieli się swoimi przemyśleniami. Kiedy tylko nadarza się okazja, pakuje plecak, zatrzymuje świat i rusza w podróż.
Endorfinowy granat to literatura faktu. To książka napisana w formie dziennika, opisująca jedną z podróży autora do południowej Azji.
W jednym z ostatnich wpisów zaprosiłam moich czytelników do Włoch, tym razem jednak zapraszam w bardziej egzotyczne miejsca, jakimi są między innymi: Tajlandia, Laos, Wietnam, Birma…
Przyznam szczerze, że podziwiam odwagę, upór i spontaniczność autora, który pozostawiając w Polsce, w miarę ustabilizowane życie na pewnym poziomie i pracę w korporacji, postanawia wyruszyć w świat do tak odległych i różnych kulturowo krajów. Książka jest debiutem literackim autora, ale mam szczerą nadzieję, że na tym debiucie się nie skończy. Niewielu ludzi ma odwagę na taki krok, ale gdy się tak bardziej nad tym zastanowić, wielu z pewnością o tym marzy.
Treść książki przyciąga od samego początku, przemyślenia autora przeplatane pięknymi opisami miejsc, ludzi, czy aury, to treści, od których trudno się oderwać. Może dlatego, że znajdujemy w niej wiele własnych myśli, których nie mamy odwagi wypowiedzieć głośno, a może to azjatycka egzotyka tak przyciąga.
Nie mogę oprzeć się zacytowaniu kilku zdań z książki. Zdań, które nie tyle mnie poruszyły, co pobudziły moją wyobraźnię, obudziły we mnie kogoś, kto tęskni za czymś takim jak beztroska podróż w nieznane:
(…) Przez długi czas taki model świetnie się sprawdzał, dawał mi sporo satysfakcji, sprawiał, że czułem się doceniany, ważny i lubiany. Tak było do czasu, kiedy na mojej gładkiej jak tafla niezmąconej wody wizji życia pojawiły się spękania, zarysowania, odkształcenia, gdy rzeczywistość zaczęła bardziej przypominać odbicie pięknego zdjęcia w krzywym zwierciadle niż obraz namalowany pewną ręką artysty. Wypaliłem się. Nie miałem ochoty wstawać z łózka, kiedy wiedziałem, że muszę wyjść do pracy. (…) Czułem się jakbym po drodze o czymś zapomniał. (…) W tym całym zamieszaniu zapomniałem żyć. (…)
Wielu ludzi doświadcza wypalenia zawodowego, ale jak niewielu ma odwagę się temu przeciwstawić? Jak niewielu ma odwagę podjąć walkę o swoje życie, o swoje marzenia? Ten człowiek miał, i za to czuję do niego ogromny szacunek. Sama również doświadczyłam wypalenia zawodowego, zszokowanym moją spontaniczną decyzją znajomym, udowodniłam jednak, że poradzę sobie i… dałam radę, chociaż nie poprzez tak ekstremalną decyzję jak podróż do Azji.
Autor wyruszył w podróż, mając na względzie minimalizm i koncentrację na otoczeniu. Z pozytywnym nastawieniem, starał się odkrywać nie tylko nowe miejsca, ukryte gdzieś w zakątkach świata, pozbawione cywilizacji, ale przede wszystkim starał się odkryć własne JA. Podróż nie była tylko jednym wielkim ciągiem pięknej przygody, która pozwoliła mu na chwilę uciec od życia w cywilizowanym kraju, od rządzy pieniądza, uzależnienia od nowoczesności. Podróż ta oprócz wielu pozytywnych doznań przysporzyła mu również bólu, cierpienia i strachu. Kiedy opisywał watahy psów, zagrażające człowiekowi po zmroku, to czułam wręcz dreszcz grozy na swoich plecach. A on… on potraktował to, jako jedną z nielicznych przeszkód na swojej drodze.
Dzięki samotnej podróży można poznać cechy życia, które są na wyciągnięcie ręki, a często niewidoczne dla zwykłego, uzależnionego od (nawet niewielkiego) luksusu człowieka. Będąc na łonie natury, można odnaleźć szczęście niemające nic wspólnego z szeroko pojętym materializmem. Autor podróżował początkowo rowerem, a ile radości daje jazda na rowerze, wie tylko ten, kto tego w swoim życiu kiedyś doświadczył. Oczywiście nie zawsze jedzie się po płaskim terenie, czy z górki, czasami trzeba ostro się namęczyć, aby pokonać nawet nieznaczne wzniesienie. To tak jak w życiu.
(…) Prawdziwe bogactwo to wolność, cieszenie się chwilą, spędzanie czasu z tymi, których kochamy, zwolnienie tempa, spacerowanie nad morzem, czy chodzenie po górach wtedy, kiedy tego chcemy. Bogactwo, to niewymuszony uśmiech, który możemy ofiarować innym, to szczera radość, poczucie sensu w życiu, nawiązanie relacji z ludźmi, nie zaś nowy iPohone, zegarek, czy wypasiony samochód. (…)
Ile zależy od nas samych abyśmy mieli pozytywne relacje z ludźmi. Opisani przez autora mieszkańcy biednych często wiosek, nie mający nawet bieżącej wody (co dla wielu współcześnie żyjących ludzi jest raczej nie do pomyślenia) byli tak przyjacielsko nastawieni, że nawet bariera językowa nie przeszkadzała im w porozumiewaniu się. W byciu po prostu miłym dla drugiego człowieka. To piękne, że gdzieś mieszkają ludzie, dla których człowiek jest ważny nie dlatego, że ma pieniądze, prestiż czy sławę.
Piękne jest to, że w czasie takiej podróży można poznać ludzi, którzy być może często zaistnieją w naszym życiu tylko na chwilę. Ale wspomnienia tej chwili pozwolą na to, że pozostaną w naszej pamięci do końca życia. Autor bardzo ciekawie opisuje nawiązane w czasie podróży przyjaźnie z ludźmi, którzy zaistnieli w jego życiu w określonym miejscu i czasie i z pewnością pozostaną w nim na długo.
Muszę przyznać, że opisywane przez autora miejsca zostały przedstawione tak malowniczo, że muszę o nich wspomnieć. Ba, moja wyobraźnia to już po prostu szalała. Kilka razy obudziłam się nad ranem, mając przed oczami wspomnienie „podróży”, jaką odbyłam we śnie, odwiedzając buddyjskie świątynie, czy małe azjatyckie wioski, a nawet piękny podwodny świat, który dzięki wyjątkowym opisom autora „zobaczyłam”.
(…) W końcu mogę poleżeć na plaży i pogapić się w gwiazdy. Uwielbiam te gorące noce, gdy ogrzany słońcem piasek nie zdąży się wyziębić, gdy ciemność tańczy walca z magią zamiast chłodem, gdy niebo uśmiecha się blaskiem miliardów gwiazd, wysyłając w naszą stronę energię, która przenika ciało tak, jak woda przesiąka przez piach i zostawia czystą niezmąconą radość. (…)
Czyż to nie spora dawka poetyckiej prozy, wnikającej do świadomości tak, że wręcz czuje się ten gorący piasek i widzi nad sobą to gwiaździste niebo?
Spora dawka przemyśleń medytacyjnych towarzysząca treści, pozwoliła mi na spojrzenie na pewne sprawy w dość logiczny sposób. Metody współgrania ze sobą wspomniane przez autora, na przykład metoda pokonywania strachu, czy metoda uspokajania myśli z pewnością na długo zostaną w mojej głowie.
Moim zdaniem ta książka to cudowny lek na zatracaną we współczesnym świecie tożsamość, to piękna lekcja pokory wobec własnego JA. Każdy z nas powinien nauczyć się patrzeć w głąb siebie, a tak niewiele trzeba, aby dobrze się poczuć we własnym towarzystwie bez poczucia winy, że coś na tym świecie nam nie wyszło, że coś zrobiliśmy źle i teraz nie wiadomo czy uda nam się odnaleźć to co utraciliśmy.
Książka nie dość, że jest bardzo ciekawa, to jest pięknie wydana. Biały, kredowy papier na którym oprócz treści znajduje się mnóstwo przepięknych zdjęć dokumentujących opisywane miejsca i ludzi. Aż chciałoby się tam być. Sama okładka przyciąga wzrok i kusi, aby zajrzeć do środka książki.
Dziękuję Autorowi za to, że pozwolił mi spędzić kilka dni na fascynującej podróży, w której poznałam nie tylko piękno tego egzotycznego świata, ale poznałam również historie ludzi i miejsc, o których do tej pory niewiele wiedziałam. Zabierając czytelnika w tę niesamowitą podróż, autor pokazał, jak wiele jest na świecie bodźców uaktywniających endorfiny, trzeba tylko szeroko otworzyć oczy i umysł i poddać się tej magii jaka otacza nas ze wszystkich stron. Dzięki doznaniom i emocjom jakie towarzyszyły mi w tej specyficznej podróży miałam okazję przeżyć przygodę, która na długo pozostanie w mojej pamięci.
Kanchanaburi Province
Most na rzece Kwai
Okolice wodospadu Phalad
Stare miasto – okolice Kanchanaburi
Dziękuję Pani Justynie Janczak z Projekt.pr za to, że dała mi szansę na przeczytanie tej książki. Myślę, że bardzo długo będę nocami „podróżowała” po Azji.
Zdjęcia pozwoliłam sobie „podkraść” z bloga Autora www.endorfinowy.pl, mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe, ale bardzo chciałam zabrać moich czytelników do tych pięknych miejsc, aby moje słowa napisane nie były takie… bezbarwne.
DZIENNIK BADANTE, czyli ITALIA POD PODSZEWKĄ – Lucia
LUCIA to pseudonim Lucyny Kleinert, która zagościła już na moim blogu i mam nadzieję, że będzie gościła jeszcze wielokrotnie. Pisałam o tej autorce w jednym z wcześniejszych wpisów Życiorys PRL-em malowany, zatem osoby, które chciałyby się czegoś dowiedzieć o autorce, zapraszam do tamtego wpisu.
Wydawnictwo Novae Res rok 2013
stron 331
Dziennik badante, czyli Italia pod podszewką to książka, która napisana została w formie wspomnień. Część wpisów autorka przeniosła na papier ze swojego bloga: Poza granicami Polski i nie tylko, a część wpisów powstało dzięki wspomnieniom spędzonych we Włoszech dni.
Muszę przyznać, że autorka swoją książką zachwyciła mnie zarówno pod względem turystycznym jak i kulinarnym. Ale może najpierw napiszę o pierwszym.
Turystycznie – wyjątkowo obrazowe opisy pięknych, wartych odwiedzenia miejsc jakie zostały umieszczone w książce dosłownie zachęcają do tego, aby spakować walizkę, znaleźć połączenie i wyjechać. Zobaczyć na własne oczy to, czym tak zachwyca się autorka książki. Italia, jak wiadomo to piękny kraj, dlatego wcale się nie dziwię, że ktoś zakochał się w jej miasteczkach, a w przypadku tej właśnie osoby, w malowniczym miasteczku Ascoli Piceno. Przyznam, że poszperałam trochę w Internecie aby popatrzeć chociaż trochę na zdjęcia tej miejscowości i nie ukrywam, chyba także mogłabym się zakochać. W miasteczku oczywiście, żeby nikt nie miał niczego innego na myśli.
Kulinarnie – ach, chwilami aż ślinka ciekła czytając przepisy jakimi autorka podzieliła się w swojej książce. Kilka z nich umieściłam w moim zeszycie z przepisami i nie wykluczone, że spróbuję zabłysnąć wśród rodziny czy znajomych. Szczególnie do gustu przypadł mi przepis na deser Macedonia, który robi się z owoców takich jak truskawki, banany, jabłka, pomarańcze i… alkoholu. Nie zdradzę jednak tego przepisu, ponieważ mam nadzieję, że ktoś, kto ma ochotę na kuchnię włoską zerknie do tej książki.
Zapiski autorki, która odkryła piękno niektórych miasteczek Italii to taki specyficzny przewodnik. Zwiedzać można w różnych momentach swojego życia i nie koniecznie muszą to być drogie wyjazdy turystyczne. W przypadku autorki książki, odkrywanie Ascoli i innych bajecznych miejsc odbywało się w czasie, kiedy ona pracowała we Włoszech, właśnie jako badante czyli opiekunka medyczna osób starszych i niepełnosprawnych.
I tu dochodzę do kolejnego mojego zachwytu nad treścią książki. Jak wielu moich czytelników wie, pracuję w tym zawodzie i zdaję sobie sprawę z tego jak ciężka i często stresująca jest to praca. Autorka z pewnością wielokrotnie doświadczyła tego, co powszechnie określa się mianem „koszmaru” (tej pracy oczywiście), jednak… opisy, czy wspomnienia z wykonywanej przez siebie pracy przedstawiła w tak humorystyczny sposób, że gdybym nie pracowała w tym zawodzie, to byłabym pewna, że to praca idealna dla każdego. Dobrze, jak ktoś potrafi z humorem podejść do spraw trudnych, a uwierzcie mi czasami bywa bardzo ciężko.
W książce poznajemy również zwyczaje i obyczaje włoskie. Są to cenne informacje dla tych, którzy wybierają się we włoskie rejony i mogą zagości w prawdziwym włoskim domu.
Treść książki podzielona jest na krótkie notki, wpisy dotyczące dnia badante, opisy miejscowości, wspomnienia, czy też opisy ciekawych miejsc. Całość podzielona jest na dwie części 1. DZIENNIK BADANTE i 2. WŁOSKI MISZMASZ CZYLI ITALIA POD PODSZEWKĄ, a te z kolei na rozdziały tytułowane nazwami miesięcy i tak małymi kroczkami poznajemy nie tylko codzienność polskiej badante, zaczynając od miesiąca lutego aż do września ale mamy okazję na jakiś czas przenieść się do włoskich domostw.
Piękna, nietuzinkowa okładka dosłownie przyciąga wzrok. Wystarczy spojrzeć, a człowiek ma ochotę pojechać tam i poczuć gorący włoski klimat.
Nie chciałabym, aby mój wpis potraktowano jako „kółko wzajemnej adoracji”, jak niektórzy określają recenzje piszące przez pewne blogerki. Nie znam autorki osobiście, więc tym bardziej nie mam powodu do wychwalania jej książki, ale uwierzcie mi, do niczego nie mogę się doczepić. Zachwyciłam się książką, zarówno jej treścią jak i okładką i mogę tylko powiedzieć, że serdecznie polecam tę lekturę zwłaszcza osobom, które lubią podróże i lubią książki lekkie, łatwe i przyjemne, bo do takich książek mogę tę zaliczyć. Jedynym minusem, ale tylko w odniesieniu do mnie, bo innym z pewnością to nie przeszkadza, były zbyt małe literki, ale o to już winię defekt mojego wzroku.
W moim posiadaniu jest druga część wspomnień autorki „Opowieści ascolańskie i inna włoszczyzna” i gdyby nie to, że mam zobowiązania wobec kilku autorów i wydawnictw, to już bym tę drugą część przeczytała. Niestety musi ona cierpliwie zaczekać na swoją kolej. Cieszę się, że autorka pracuje już nad kolejną książką – trzecią częścią wspomnień i mam nadzieję, że nie będzie ona ostatnią.
Polecam również inną książkę tej autorki, która być może nie zebrała u mnie tyle „achów” i „ochów” ale warta jest przeczytania.